niedziela, 15 grudnia 2019

2019 rokiem popkultury.

2019 - the year of pop culture. [English version may be added later.]

Kończy się rok 2019. Zostało już tylko 16 dni do jego końca. To dobry moment, by przyjrzeć mu się retrospektywnie. Nie będę jednak pisał o Brexicie, polskich wyborach, Europejskim Zielonym Ładzie, impeachmencie Trumpa czy całej reszcie tego typu kwestii. Nie mam ochoty, męczy mnie to i nie chcę sobie psuć niedzielnego popołudnia takimi tematami.

Graficzny teaser tego, co dalej.

Wolę skupić się na czymś przyjemniejszym, co rozpala wyobraźnię, inspiruje i zachwyca. Na rzeczach, które dotykają większości ludzi, o których niemal wszyscy dyskutują. Chcę spojrzeć na wytwory kultury popularnej. Subiektywnie. Moim zdaniem bowiem kończący się rok obfitował w rzeczy bardzo dobre, a nawet wybitne i to w stopniu, którego dawno nie widzieliśmy. Przypatrzmy się raz jeszcze:

FILMY WYBITNE (albo z jakiegoś powodu bardzo ważne/głośne)

  • "Parasite" - film ten opisywałem w skrócie jako taki, o którym ludzie w Polsce albo nie słyszeli, albo są nim zachwyceni. To koreański dramat, który ktoś mógłby nazwać najlepszym filmem roku, a ja nie byłbym w stanie zarzucić mu przesady, chociaż konkurencja jest silna. Trudno o nim opowiadać, nie zdradzając czegoś z fabuły, która zaskakuje niemal na każdym kroku. W każdym razie to opowieść o wielkim bogactwie i wielkim ubóstwie. Doskonale pokazuje kontrasty, rozwarstwienie społeczne. Świetnie portretuje bohaterów, z których część cechuje się wielką naiwnością, część przebiegłością i wyrachowaniem, a są i tacy, którzy próbują lawirować między jednymi i drugimi. To historia, która próbuje odpowiedzieć na pytanie jak daleko są w stanie posunąć się ludzie w celu poprawy swojej sytuacji materialnej lub obrony tego, co mają. Naprawdę warto zobaczyć!


  • "Knives out" - komedia kryminalna, która dopadła nas pod koniec roku, jest czymś urzekającym. To historia, której nie powstydziłaby się sama Agata Christie, a prezentowana jest przez rewelacyjną obsadę. Oczywiście w tym aspekcie bezkonkurencyjny jest Daniel Craig, który wciela się w nieco ekscentrycznego detektywa, Benoit Blanca i cudownie bawi się tą postacią. Warto też zwrócić uwagę na Chrisa Evansa, który po latach odgrywania Kapitana Ameryki może być kojarzony z wzorem cnót wszelakich, uprzejmym, pomocnym i krystalicznie uczcicwym. Tymczasem w "Knives out" mistrzowsko gra Ransoma, czarną owcę rodziny. Jest próżny, leniwy i chamski i można odnieść wrażenie, że nie lubi go tam absolutnie nikt. Co ważne, reszta obsady wcale nie odstaje od tych panów i doskonale prezentuje kolejne niteczki fabuły składające się na zagadkę śmierci nestora rodu. Każdy ma tu swoje sekrety i sekreciki, każdy ma do kogoś jakiś żal. Poza tym wizualnie film jest dokładnie tym, czym powinien być. Akcja dzieje się przez większość czasu we wnętrznach rezydencji Thrombey'ów lub wokół niej, co tylko sprzyja opowieści. Jedyna rzecz, która mi osobiście nie odpowiadała, to zdradzanie widzowi znacznej części wydarzeń w formie retrospekcji, co sprawia, że przez część seansu pozornie widz wie więcej niż bohaterowie. Potem następują jednak kolejne zwroty akcji, więc w ostatecznym rozrachunku i tak jestem bardzo zadowolony. Rian Johnson jako reżyser wykonał kawał dobrej roboty i chwała mu za to!

  • "Avengers: Endgame" - ktoś może oburzyć się umieszczeniem tego filmu w tej kategorii, ale prawda jest taka, że jest on nie do przecenienia. To najlepiej zarabiający film w historii kinematografii z zarobkami z box office w wysokości 2 797 800 564 dolarów. Nie można tego zignorować. Oczywiście te pieniądze nie są efektem wybitności samego filmu, ale wynikają z faktu, iż jest on kulminacją projektu budowanego od jedenastu lat i ponad dwudziestu filmów.  Oprócz tego w pewnym sensie otwiera MCU na nowe możliwości (multiwersum). To wielkie filmowe wydarzenie i odnotowanie go tutaj to po prostu obowiązek, choćby kronikarski. Nie polecę Wam jednak tego filmu, jeśli wcześniej nie oglądaliście filmów z MCU. Mogę polecić Wam za to całe Marvel Cinematic Universe i to z całego serca robię.

  • "Once Upon a Time ... in Hollywood" - najnowszy film Quentina Tarantino to prawdziwa perełka. Piękne kadry, dobrze zarysowani bohaterowie, świetna gra aktorska (di Caprio pokazuje klasę, zwłaszcza gdy gra to, że gra, ale prawdziwą gwiazdą jest tutaj Brad Pitt, którego bohater tak naprawdę jest tą ważniejszą postacią filmu). Cały klimat końcówki lat 60. urzeka, muzyka jest cudowna, a fabuła w sam raz. Pojawiały się zarzuty, że ten film jest nudny, że nic się w nim nie dzieje. Uważam, że to bzdura. Oczywiście, sporo scen nie ma bezpośredniego wpływu na przebieg fabuły, ale wcale nie musi. Mają one bowiem opowiedzieć nam coś o ludziach, przedstawić ich w różnych sytuacjach, nakreślić charaktery. To nie jest opowieść o jakimś wydarzeniu, ale o bohaterach. W związku z tym przez ponad dwie i pół godziny płynie się przez malownicze Hollywood lat 60., towarzysząc podupadłemu aktorowi i jego dublerowi i chłonie się atmosferę. Nie nudziłem się ani przez chwilę. Tarantino po raz kolejny z nawiązką spełnił moje oczekiwania.

  • "JOKER" - film o genezie najbardziej ikonicznego złoczyńcy DC Comics zyskał szerokie uznanie i to nie tylko wśród ludzi lubiących kino superbohaterskie, ale też zdobył Złotego Lwa na festiwalu w Wenecji. Świat stanął na głowie? Nie, to tylko Joaquin Phoenix stworzył niesamowitą kreację bohatera powoli zatracającego się w swoim szaleństwie, a pozostałym twórcom udało się dać mu odpowiednie tło. Film wygląda bowiem rewelacyjnie. Jest brudno i mroczno, gdy trzeba i obłąkanie kolorowo, gdy trzeba. Muzyka także dobrze podkreśla to, co się dzieje. Nieco gorzej wypada drugi plan aktorski i sam scenariusz. Nikt nie prezentuje się źle, ale też nie wybija jakoś szczególnie. Fabuła natomiast jest nieco naciągana, a momentami za bardzo na siłę próbuje wpychać wszystkim przesłanie w gęby ("żyjemy w społeczeństwie", hehe). W ogólnym rozrachunku to film dobry, który warto zobaczyć, ale nie czarujmy się, to nie arcydzieło. Trzeba mu jednak oddać, że zarobił mnóstwo pieniędzy - ponad miliard dolarów przychodu z box office przy 55 milionach budżetu to jakiś obłęd. Z drugiej strony: "Parasite" i tak jest lepszy.
FILMY WYBITNE/WAŻNE (chyba - nie wiem, bo jeszcze ich nie widziałem, ale bardzo chcę)
  • "Midsommar" - nie widziałem go, ale chętnie nadrobię, choć nie lubię horrorów. To dlatego, że już po zwiastunie widać, że ten film to coś zupełnie innego. Nie ma ciemności i wyskakujących z niej potworów. Jest Szwecja, światło dnia i dzikie, niespętane cywilizacją obrzędy. Brzmi jak coś, co trzeba zobaczyć choćby ze zwykłej ciekawości.

  • "The Lighthouse" - pod koniec roku do Polski trafiła kameralna produkcja, w której Willem Dafoe i Robert Pattinson mogą dać popis swojego aktorstwa, wcielając się w dwóch latarników morskich mierzących się z samotnością i ze sobą nawzajem. Na ten moment nie wiem wiele więcej, ale koniecznie muszę się dowiedzieć!

  • "Ford v Ferrari" - skrojona pod Oscary opowieść o rywalizacji dwóch wielkich firm motoryzacyjnych w ramach znanego wyścigu Le Mans. Co w tym atrakcyjnego? Przede wszystkim obsada. Matt Damon i Christian Bale niejednokrotnie udowodnili swój kunszt aktorski i pewnie warto przekonać się o tym po raz kolejny.

  • "John Wick: Chapter 3 - Parabellum" - trzeci akt opowieści o niezrównanym zabójcy, postaci wykreowanej przez Keanu Reevesa. Seria ta szybko stała się jednym z najlepszych współczesnych przykładów tego, jak powinien wyglądać film akcji. Czy trzeba dodawać coś więcej? Tak, to, że nie mam pojęcia, jakim cudem nadal nie obejrzałem tego filmu...

  • "The Irishman" - najnowszy film Martina Scorsese, ale pierwszy za pieniądze Netflixa. W obsadzie Robert De Niro, Al Pacino i Joe Pesci. Opowieść o przestępczości zorganizowanej Stanów Zjednoczonych. Brzmi jak coś rewelacyjnego i pewnie takie jest, ale jeszcze się nie przekonałem, bo całość trwa trzy i pół godziny, a znalezienie takiej ilości czasu, to wcale nie jest prosta sprawa. Kiedyś jednak pewnie się uda.

  • "Marriage Story" - dramat z elementami komedii, także dostarczony przez Netflixa (Boże, błogosław streaming!), w którym Scarlett Johansson i Adam Driver wchodzą w role oddalających się od siebie małżonków. Podobno zachwyca i chwyta za serce, a ja, widząc zwiastun i czytająopinie innych bardzo chcę się o tym przekonać.

  • "Watchmen", "Chernobyl", "Euphoria", "The Boys", "Good Omens" - to tylko kilka z seriali, które pojawiły się w tym roku i niestety żadnego z nich nie oglądałem. Jest ich tak dużo, że ciężko nadgonić, ale kiedyś to zrobię, a kiedy to tego dojdzie, jest duża szansa, że skupię się właśnie na tych wymienionych powyżej - to te powszechnie uważane za dobre, o których było głośno i które czymś się wyróżniają.
POZA TYM

Wymienione powyżej produkcje, to tylko te, które z pewnych powodów uznałem za najważniejsze. W 2019 r. pojawiło się dużo, dużo więcej filmów, w tym sporo bardzo dobrych. Były wśrod nich filmy superbohaterskie, takie jak:
  • "Captain Marvel" - pierwszy solowy film MCU z kobiecą superbohaterką, dobrze wprowadzający nową postać, znacznie rozszerzający uniwersum i mogący się pochwalić dość oryginalnym zakończeniem, 

  • "Spider-Man: Far From Home" - dobre rozwinięcie poprzedniej części przygód Petera Parkera, zgrabne pokazanie uniwersum po Endgame, sensowne zakończenie trzeciej fazy MCU, a przy okazji uczta dla oczu, gdy dochodzi do walki - świetne złudzenia, iluzje i wizje, brak pojęcia, co jest prawdą, a co nie,

  • "Shazam!" - pierwsza pełnoprawna komedia w ramach DCEU, film lekki i przyjemny, elegancko wprowadzający nowego bohatera, a przy okazji adresowany do nieco młodszego widza. W skrócie: niemal całkowite przeciwieństwo filmów DC pojawiających się jeszcze chwilę wcześniej.
Oprócz tego filmy, na które zwróciłem uwagę, to m. in. "Fast & Furious presents: Hobbs & Shaw" (czysta akcja, The Rock i Jason Statham, a do tego Idris Elba - czego chcieć więcej?), "Ad astra" (Brad Pitt to złoto, także w kosmosie, a film jest piękną wizualnie opowieścią, kameralną, głównie o samotności, która jednak momentami zamienia się też w niezły film akcji) czy "Pokémon Detective Pikachu" (zagadka kryminalna w świecie pokemonów okazała się czymś zaskakująco dobrym - to ładny, zabawny i wciągający film, a jeśli dodać do tego Ryana Reynoldsa w roli uroczego Pikachu, to już w ogóle poezja). W kinach wydarzyło się zresztą w tym roku dużo więcej, ale to już były rzeczy, których raczej nie widziałem, mniej mnie interesujące, np. adaptacje live-action animacji Disneya ("The Lion King", "Aladdin"), "Godzilla: King of the Monsters" i wiele, wiele innych. Najlepsze jest jednak to, że...

ROK SIĘ JESZCZE NIE SKOŃCZYŁ.

W tym miesiącu czekają nas jeszcze przynajmniej dwie głośne premiery:

  • "Star Wars: The Rise of Skywalker" - chociaż uważam, że TLJ było lepsze (bo świeższe i bardziej oryginalne) niż TFA, więc powrót J.J. Abramsa do roli reżysera tej sagi nie jest według mnie bardzo dobrą wiadomością, to jednak jestem bardzo ciekaw zakończenia historii Rey i Kylo czy Poe i Finna. Chcę się też dowiedzieć, jaka będzie rola Imperatora, co zrobi Lando i wielu innych rzeczy. Ciekawość mnie zżera i na pewno wybiorę się do kina,

  • "The Witcher" - to chyba najbardziej oczekiwana premiera Netflixa w tym roku, a w Polsce na pewno. Niektórzy liczą na to, że epicka, wysokobudżetowa saga oparta o prozę Andrzeja Sapkowskiego będzie czymś, co dorówna "Grze o tron". Czy tak będzie? Nie wiem. Może. Oby. W każdym razie pochłonę ten serial tak szybko jak będę mógł.

Popkultura to jednak nie tylko dzieła wizualne. Chciałem dodać kilka słów o muzyce, ale prawda jest taka, że zagranicznej prawie wcale nie śledzę. Nie to, że mam jakieś uprzedzenia, gdy podpowiedzą mi coś algorytmy Spotify, chętnie słucham, ale sam rzadko kiedy szukam. Jedyny gatunek, o którego premierach w minionym roku jestem w stanie coś powiedzieć, to polski rap, a to o tyle zabawne, że to muzyka, której jeszcze niedawno nie słuchałem prawie wcale. Zresztą Spotify nadal twierdzi, że mój ulubiony gatunek to rock, choć ulubione utwory i wykonawcy świadczą o czymś innym.

W każdym razie płynąc po polskim rapie od początku roku do teraz zauważam pięć ważnych punktów:

  • "Wojtek Sokół" - w lutym tego roku ukazał się pierwszy solowy album Sokoła, jednego z bardziej rozpoznawalnych raperów w kraju. Co tu dużo mówić - to dobra rzecz, z kilkoma wybijającymi się utworami ("Napad na bankiet" czy "Hybryda"). Nie porwała mnie jakoś bardzo, ale na pewno warto posłuchać.

  • "Widmo" - w marcu b.r. pojawił się drugi longplay grupy PRO8L3M i jest to coś, czym potwierdziła ona swoją mocną pozycję na rynku. Dobry, nieszablonowy bit i przemyślane teksty to coś, czym panowie mogą się pochwalić. Mi osobiście najbardziej w ucho wpadają utwory  „Prawdy nie mówi nikt”, „Crash Test”, „National Geographic” i „Interpol”, ale cały album jest wart uwagi.

  • "Pocztówka z WWA, lato ’19" - można by rzec, że kolejny rok, to i kolejny album Taco Hemingway'a. Twórca ten przyzwyczaił nas, że niemal co roku wydaje coś nowego i często jest to więcej niż jedna rzecz. Tym razem jednak w ponad połowie utworów artysta śpiewa z kimś w duecie (Pezet, Dawid Podsiadło, Ras, Kizo, Rosalie., Schafter). Opowiada znów o Warszawie i o ludziach. Jako sample miejscami wykorzystano teksty dobrze znane z polskiej kultury (m. in. z filmu "Miś"). Na pewno warto posłuchać!
  • "Muzyka współczesna" - w przeciwieństwie do Taco Pezet nie wydaje płyt co roku. W praktyce album wydany w 2019 r. jest pierwszym od siedmiu lat. Warto było czekać, bo dostaliśmy płytę spójną, trzymającą wysoki poziom, a czasami wręcz wspinającą się na wyżyny artyzmu. Nie ma tu znaczenia, że sporą część utworów poznaliśmy już wcześniej w formie singli. Faktem pozostaje, że utwory takie jak "Magenta", "Obrazy Pollocka", "2K30", "Nie zobaczysz łez" czy "Piroman" imponują tempem i treścią, błyskotliwymi nawiązaniami i w efekcie po prostu zniewalają.

  • "audiotele" - młody (prawdopodobnie szesnastoletni) scahfter robi coś niesamowitego. Oczywiście nie przekazuje w swojej twórczości nie wiadomo jakich mądrości, ale na poziomie technicznym i artystycznym jego pierwszy album studyjny to coś zachwycającego. Doskonale bawi się słowem, mieszając polskie i angielskie frazy, korzystając z ich podobieństw czy świetnie rozgrywając rymy. Świetnie bawi się też samplami, a cała płyta jest spójna, widać nawiązania pomiędzy poszczególnymi utworami. Ponadto doskonale odnajduje się we współpracy ze starszymi kolegami jak Taco Hemingway, Ras czy Żabson. Na ten moment moje ulubione utwory to "geekin in the booth", "ridin' round the town w czyims bel air" i spumante", ale bardzo możliwe, że zaraz zwrócę większą uwagę na inne.
Skupiłem się na filmach, ewentualnie serialach i wspomniałem coś o muzyce. Nie napisałem ani słowa o książkach, a to z prostego powodu: bardzo mało czytam, nad czym ubolewam. Poza tym, gdy już sięgam po książkę, to rzadko kiedy jest to nowość wydawnicza. Raczej nadrabiam zaległości sprzed kilku, kilkunastu czy nawet kilkudziesięciu lat. Z tego powodu ciężko mi się wypowiadać o tym, co zostało wydane w tym roku. Wiem, że Grupa Filmowa Darwin wydała książkę "To (nie) koniec świata!" i ta pozycja czeka na mnie w domu. Wiem, że Donald Tusk napisał książkę "Szczerze", a Krzysztof Gonciarz książkę "Rozum i Godność Człowieka" i może kiedyś je przeczytam. Wiem też, że David Lagercrantz napisał szóstą część serii Millenium, pod tytułem "Ta, która musi umrzeć" i po tę pozycję pewnie też kiedyś sięgnę. Poza tym moja wiedza jest bardzo ograniczona. O książkach więc więcej nie napiszę.

Ufff, to by było na tyle. Sami widzicie, że ten rok był bardzo bogaty. Zostawiam Was z jednym z wymienionych wyżej utworów:


Dobrego dnia, tygodnia i życia!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz