niedziela, 1 grudnia 2019

Weselny klimat.

Wedding vibe. [English version may be added later.]

Uwielbiam wesela. Wiem, że sporo osób ich nie lubi, uważając je za kwintesencję żenady, manifestującej się przede wszystkim pod postacią disco polo i głupich zabaw. Ja wychodzę z założenia, że do czego jak czego, ale akurat do wesel, ich wężyków, kółeczek i innych tańców muzyka uprawiana przez Zenka Martyniuka i jego kolegów nadaje się idealnie. Co do zabaw natomiast: bywa różnie. Moim zdaniem zdarzają się takie, które są odrażające, chamskie czy seksistowskie, ale są i inne, dające sporo frajdy uczestnikom, widzom i parze młodej. To mogą być rozmaite quizy, wyścigi z przynoszeniem najróżniejszych fantów, ale też coś bardziej kreatywnego. Na przykład niedawno obserwowaliśmy zabawę, w której uczestnikowi nakładano na ciało trzy krokomierze i jego zadaniem było nabić w tańcu jak najwięcej kroków. Takie rzeczy są super.

Piszę o tym, bo wczoraj znów bawiliśmy się na weselu. To już czwarte w tym roku, licząc nasze własne. Przy tej okazji uświadomiłem sobie, czemu tak naprawdę aż tak lubię te imprezy. 

To my!

Nie chodzi o fantastyczne jedzenie (a było rewelacyjne!), tym bardziej o picie alkoholu, ani nawet o tańczenie (a muzyka także była zacna: od gwiazd amerykańskiej piosenki sprzed lat po współczesnego polskiego rocka). Chodzi o atmosferę między ludźmi, nawet tymi, którzy wcześniej w ogóle się nie znali. O integrację ze stolikiem swoim i sąsiednimi. O stopniowe przechodzenie od nieśmiałości i trudności w zapamiętaniu czyjegoś imienia do swobody, wspólnych wygłupów i zupełnego nieprzejmowania się tym, że nadal nie pamięta się tego cholernego imienia.

To niesamowite jak przez kilka, kilkanaście godzin zmieniają się relacje między ludźmi. Ktoś, o kogo istnieniu jeszcze niedawno nawet się nie wiedziało, nagle staje się na krótki moment twoim najlepszym kolegą, bo między wami jest niedokończona flaszka i zostaliście ostatni na placu boju z nią, a zaraz potem musicie jeszcze kogoś przenieść z podłogi na łóżko, co biorąc pod uwagę wasz stan i to, że jest prawie trzecia w nocy, wcale nie jest takie proste.

To niesamowite jak pod koniec takich imprez, gdy zostało już tylko kilkanaście osób, nagle cała sala kurczy się do stolika czy dwóch. Nie jest już ważne, kto jest od strony panny młodej, a kto od pana młodego. Nieważne, kto z rodziny, a kto ze znajomych. To nie ma znaczenia, bo wszyscy są po prostu tymi, którzy dotrwali aż do tego momentu. Siedzą więc razem. Trochę rozmawiają. Trochę nie. W tle jeszcze gra muzyka. Jest magicznie.

A potem przychodzi jeszcze jeden cudowny moment. Drugi dzień, czyli śniadanie lub poprawiny. Można obserwować tłum ludzi powoli budzących się do życia. Odżywających. Można wyłapywać spośród nich tych, których poznało się dzień wcześniej. Przypomina się sobie, co kto robił w trakcie wesela. Kto zrobił coś charakterystycznego, kto się zbłaźnił, a kto z jakiegoś powodu został bohaterem. Można też o tym wszystkim opowiadać ludziom, którzy wcześniej zakończyli imprezę i nie doświadczyli tej części przygód. Zdradzać, co się wydarzyło, gdy już poszli spać. 

Można. I ja to uwielbiam. A wy?

Utwór na dziś niech będzie leciutko związany z treścią wpisu:


To tyle. Dobrego tygodnia!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz