niedziela, 22 grudnia 2019

Wiedźmin i brak profesjonalizmu.

The Witcher and the lack of professionalism. [English version below.]

Pewnie zauważyliście, że w miniony piątek na Netfliksie premierę miał serial "Wiedźmin". Wiele osób zdążyło już obejrzeć większość albo nawet całość i opinie są... Różne. 

To było do przewidzenia. Nie każdy musi rozpływać się w zachwytach. Widzowie są generalnie zadowoleni, twierdzą, że serial jest dobry albo bardzo dobry, a jeśli mają krytyczne uwagi, to są one raczej drobne. Jak często bywa, krytycy oceniają produkcję surowiej i bardziej zwracają uwagę na pewne słabsze w ich odczuciu kwestie. W porządku, mają do tego prawo, o ile wiedzą, o czym mówią/piszą.

Tymczasem recenzenci z portalu Entertainment Weekly, Darren Franich i Kristen Baldwin ocenili serial na F (najgorsza możliwa ocena), nie wypowiadając się niemal wcale merytorycznie, a swoją recenzję składając z coraz bardziej wymyślnych obelg dla "Wiedźmina". Poza tym przyznają się, że nie obejrzeli serialu w całości, ani nawet w większości. Jedno z nich obejrzało zdaje się pierwsze dwa, a drugie pierwszy i piąty odcinek. To skrajnie niepoważne. Nie mówimy o serialu dwudziestoodcinkowym, ale składającym się z ośmiu epizodów. Na pewno można potraktować poważnie swoją pracę i poświęcić osiem godzin na produkcję Netflixa, by móc o niej pisać rzetelnie. Tym bardziej, że mówimy o serialu głośny, mocno promowanym i takim, w którym sporo osób pokładało wielkie nadzieje. Najwyraźniej jednak niektórzy ewidentnie celowo starają się wzbudzić kontrowersje, zamiast wykazać się profesjonalizmem. To się udaje. Komentarzy pod recenzją jest mnóstwo, ale nie pozostawiają one wątpliwości: widzowie także uważają takie pisanie tekstów za oburzające. Cóż jednak z tego, skoro liczą się kliknięcia?

Dodatkowym smaczkiem jest to, że przyznana ocena traktowana jest przez portal Metacritic (w założeniu zbierający opinie profesjonalnych recenzentów - jak widać niekoniecznie) jako 0 i uwzględniana w wyliczeniu średniej oceny krytyków. W efekcie ta jest niższa o jakieś 7% (4 p.p.). To skrajnie krzywdzące. Poza tym bądźmy poważni: serial mógłby się nie podobać krytykom, ale żeby dostać zero, musiałby naprawdę być zły. To zupełna bzdura.

Dzięki Bogu to Netflix!

Nie psujmy sobie jednak humoru tym, że ktoś ma najwyraźniej w dupie jakiekolwiek standardy swojej pracy. Może zamiast tego ja podzielę się swoją opinią?

Chyba nie powinienem, bo póki co widziałem tylko jeden odcinek (zamierzam dzisiaj zmienić jeszcze ten stan rzeczy). Powiem jednak tyle, że z tego co słyszałem i czytałem w internecie, pierwszy odcinek odstaje poziomem od kolejnych, jest trochę słabszy. Jeśli prawda, to bardzo dobrze. Skoro bowiem już ten pierwszy całkiem mi się podobał, to znaczy, że będzie tylko lepiej, a to wspaniała wiadomość.

To by było na tyle. Gdy przeczytacie gdzieś negatywną opinię na temat czegoś, to koniecznie skonfrontujcie ją z innymi. Sprawdźcie też, czy autor miał podstawę, by wyrazić opinię. Komentowanie na podstawie skromnego wycinka jest przecież żenujące.

A piosenka na dziś to coś z "Wiedźmina", co dopiero usłyszę w serialu:


To by było na tyle. Wspaniałego oglądania życzę sobie i Wam!

ENG:

You probably noticed that the series "The Witcher" premiered on Netflix last Friday. Many people have already seen the majority or even the whole and opinions are ... Various.

That was easy to predict. Not everyone has to be overjoyed. Audience is generally satisfied, people say that the show is good or very good, and if they have critical comments, those are usually petty things. As often happens, critics assess production more harshly and pay more attention to some issues they regard worse. All right, they have the right to do so, as long as they know what they are talking / writing about.

Meanwhile, reviewers from Entertainment Weekly portal, Darren Franich and Kristen Baldwin rated the series as F (the worst possible rating), not speaking almost at all substantively, and their review consists of increasingly sophisticated insults for "The Witcher". In addition, they admit that they did not watch the series in its entirety or even most. One of them seems to have watched the first two, and the second one the first and fifth episode. This is extremely silly. We are not talking about a twenty-episode series, but consisting of eight episodes. You can definitely take your work seriously and spend eight hours on Netflix production to be able to write honestly about it. The more so because we are talking about a loud, highly promoted series and one in which a lot of people put high hopes. Apparently, however, some are clearly deliberately trying to arouse controversy instead of showing professionalism. It succeeds. There are plenty of comments under the review, but they leave no doubt: viewers also consider such writing to be outrageous. But what of it, if clicks matter?

An additional matter is that the rating awarded is treated by the Metacritic portal (supposed to collect the opinions of professional reviewers - they are not necessarily so professional as you can see) as 0 and included in the calculation of the average critics score. As a result, it is lower by about 7% (4 pp). It's extremely unfair. Besides, let's be serious: the series might not be liked by critics, but to get zero, it would have to be really bad. This is complete nonsense.

However, let's not spoil our mood with the fact that someone apparently gives no shit about any standards of their work. Maybe I will share my opinion instead.

I probably shouldn't, because I have only seen one episode so far (I'm going to change this today). I will say, however, that from what I have heard and read on the internet, the first episode stands out from the next ones, is a bit weaker. If true, that's very good. Since I really liked the first one, it means that it will only be better, and this is great news.

That's it. When you read a negative opinion about something somewhere, be sure to confront it with others. Also check whether the author had the basis to express his opinion. Commenting based on a modest slice is embarrassing.

And the song for today is something from "The Witcher", which I will hear in the series. You can find it above.

That's it. I wish myself and you a wonderful viewing experience!

niedziela, 15 grudnia 2019

2019 rokiem popkultury.

2019 - the year of pop culture. [English version may be added later.]

Kończy się rok 2019. Zostało już tylko 16 dni do jego końca. To dobry moment, by przyjrzeć mu się retrospektywnie. Nie będę jednak pisał o Brexicie, polskich wyborach, Europejskim Zielonym Ładzie, impeachmencie Trumpa czy całej reszcie tego typu kwestii. Nie mam ochoty, męczy mnie to i nie chcę sobie psuć niedzielnego popołudnia takimi tematami.

Graficzny teaser tego, co dalej.

Wolę skupić się na czymś przyjemniejszym, co rozpala wyobraźnię, inspiruje i zachwyca. Na rzeczach, które dotykają większości ludzi, o których niemal wszyscy dyskutują. Chcę spojrzeć na wytwory kultury popularnej. Subiektywnie. Moim zdaniem bowiem kończący się rok obfitował w rzeczy bardzo dobre, a nawet wybitne i to w stopniu, którego dawno nie widzieliśmy. Przypatrzmy się raz jeszcze:

FILMY WYBITNE (albo z jakiegoś powodu bardzo ważne/głośne)

  • "Parasite" - film ten opisywałem w skrócie jako taki, o którym ludzie w Polsce albo nie słyszeli, albo są nim zachwyceni. To koreański dramat, który ktoś mógłby nazwać najlepszym filmem roku, a ja nie byłbym w stanie zarzucić mu przesady, chociaż konkurencja jest silna. Trudno o nim opowiadać, nie zdradzając czegoś z fabuły, która zaskakuje niemal na każdym kroku. W każdym razie to opowieść o wielkim bogactwie i wielkim ubóstwie. Doskonale pokazuje kontrasty, rozwarstwienie społeczne. Świetnie portretuje bohaterów, z których część cechuje się wielką naiwnością, część przebiegłością i wyrachowaniem, a są i tacy, którzy próbują lawirować między jednymi i drugimi. To historia, która próbuje odpowiedzieć na pytanie jak daleko są w stanie posunąć się ludzie w celu poprawy swojej sytuacji materialnej lub obrony tego, co mają. Naprawdę warto zobaczyć!


  • "Knives out" - komedia kryminalna, która dopadła nas pod koniec roku, jest czymś urzekającym. To historia, której nie powstydziłaby się sama Agata Christie, a prezentowana jest przez rewelacyjną obsadę. Oczywiście w tym aspekcie bezkonkurencyjny jest Daniel Craig, który wciela się w nieco ekscentrycznego detektywa, Benoit Blanca i cudownie bawi się tą postacią. Warto też zwrócić uwagę na Chrisa Evansa, który po latach odgrywania Kapitana Ameryki może być kojarzony z wzorem cnót wszelakich, uprzejmym, pomocnym i krystalicznie uczcicwym. Tymczasem w "Knives out" mistrzowsko gra Ransoma, czarną owcę rodziny. Jest próżny, leniwy i chamski i można odnieść wrażenie, że nie lubi go tam absolutnie nikt. Co ważne, reszta obsady wcale nie odstaje od tych panów i doskonale prezentuje kolejne niteczki fabuły składające się na zagadkę śmierci nestora rodu. Każdy ma tu swoje sekrety i sekreciki, każdy ma do kogoś jakiś żal. Poza tym wizualnie film jest dokładnie tym, czym powinien być. Akcja dzieje się przez większość czasu we wnętrznach rezydencji Thrombey'ów lub wokół niej, co tylko sprzyja opowieści. Jedyna rzecz, która mi osobiście nie odpowiadała, to zdradzanie widzowi znacznej części wydarzeń w formie retrospekcji, co sprawia, że przez część seansu pozornie widz wie więcej niż bohaterowie. Potem następują jednak kolejne zwroty akcji, więc w ostatecznym rozrachunku i tak jestem bardzo zadowolony. Rian Johnson jako reżyser wykonał kawał dobrej roboty i chwała mu za to!

  • "Avengers: Endgame" - ktoś może oburzyć się umieszczeniem tego filmu w tej kategorii, ale prawda jest taka, że jest on nie do przecenienia. To najlepiej zarabiający film w historii kinematografii z zarobkami z box office w wysokości 2 797 800 564 dolarów. Nie można tego zignorować. Oczywiście te pieniądze nie są efektem wybitności samego filmu, ale wynikają z faktu, iż jest on kulminacją projektu budowanego od jedenastu lat i ponad dwudziestu filmów.  Oprócz tego w pewnym sensie otwiera MCU na nowe możliwości (multiwersum). To wielkie filmowe wydarzenie i odnotowanie go tutaj to po prostu obowiązek, choćby kronikarski. Nie polecę Wam jednak tego filmu, jeśli wcześniej nie oglądaliście filmów z MCU. Mogę polecić Wam za to całe Marvel Cinematic Universe i to z całego serca robię.

  • "Once Upon a Time ... in Hollywood" - najnowszy film Quentina Tarantino to prawdziwa perełka. Piękne kadry, dobrze zarysowani bohaterowie, świetna gra aktorska (di Caprio pokazuje klasę, zwłaszcza gdy gra to, że gra, ale prawdziwą gwiazdą jest tutaj Brad Pitt, którego bohater tak naprawdę jest tą ważniejszą postacią filmu). Cały klimat końcówki lat 60. urzeka, muzyka jest cudowna, a fabuła w sam raz. Pojawiały się zarzuty, że ten film jest nudny, że nic się w nim nie dzieje. Uważam, że to bzdura. Oczywiście, sporo scen nie ma bezpośredniego wpływu na przebieg fabuły, ale wcale nie musi. Mają one bowiem opowiedzieć nam coś o ludziach, przedstawić ich w różnych sytuacjach, nakreślić charaktery. To nie jest opowieść o jakimś wydarzeniu, ale o bohaterach. W związku z tym przez ponad dwie i pół godziny płynie się przez malownicze Hollywood lat 60., towarzysząc podupadłemu aktorowi i jego dublerowi i chłonie się atmosferę. Nie nudziłem się ani przez chwilę. Tarantino po raz kolejny z nawiązką spełnił moje oczekiwania.

  • "JOKER" - film o genezie najbardziej ikonicznego złoczyńcy DC Comics zyskał szerokie uznanie i to nie tylko wśród ludzi lubiących kino superbohaterskie, ale też zdobył Złotego Lwa na festiwalu w Wenecji. Świat stanął na głowie? Nie, to tylko Joaquin Phoenix stworzył niesamowitą kreację bohatera powoli zatracającego się w swoim szaleństwie, a pozostałym twórcom udało się dać mu odpowiednie tło. Film wygląda bowiem rewelacyjnie. Jest brudno i mroczno, gdy trzeba i obłąkanie kolorowo, gdy trzeba. Muzyka także dobrze podkreśla to, co się dzieje. Nieco gorzej wypada drugi plan aktorski i sam scenariusz. Nikt nie prezentuje się źle, ale też nie wybija jakoś szczególnie. Fabuła natomiast jest nieco naciągana, a momentami za bardzo na siłę próbuje wpychać wszystkim przesłanie w gęby ("żyjemy w społeczeństwie", hehe). W ogólnym rozrachunku to film dobry, który warto zobaczyć, ale nie czarujmy się, to nie arcydzieło. Trzeba mu jednak oddać, że zarobił mnóstwo pieniędzy - ponad miliard dolarów przychodu z box office przy 55 milionach budżetu to jakiś obłęd. Z drugiej strony: "Parasite" i tak jest lepszy.
FILMY WYBITNE/WAŻNE (chyba - nie wiem, bo jeszcze ich nie widziałem, ale bardzo chcę)
  • "Midsommar" - nie widziałem go, ale chętnie nadrobię, choć nie lubię horrorów. To dlatego, że już po zwiastunie widać, że ten film to coś zupełnie innego. Nie ma ciemności i wyskakujących z niej potworów. Jest Szwecja, światło dnia i dzikie, niespętane cywilizacją obrzędy. Brzmi jak coś, co trzeba zobaczyć choćby ze zwykłej ciekawości.

  • "The Lighthouse" - pod koniec roku do Polski trafiła kameralna produkcja, w której Willem Dafoe i Robert Pattinson mogą dać popis swojego aktorstwa, wcielając się w dwóch latarników morskich mierzących się z samotnością i ze sobą nawzajem. Na ten moment nie wiem wiele więcej, ale koniecznie muszę się dowiedzieć!

  • "Ford v Ferrari" - skrojona pod Oscary opowieść o rywalizacji dwóch wielkich firm motoryzacyjnych w ramach znanego wyścigu Le Mans. Co w tym atrakcyjnego? Przede wszystkim obsada. Matt Damon i Christian Bale niejednokrotnie udowodnili swój kunszt aktorski i pewnie warto przekonać się o tym po raz kolejny.

  • "John Wick: Chapter 3 - Parabellum" - trzeci akt opowieści o niezrównanym zabójcy, postaci wykreowanej przez Keanu Reevesa. Seria ta szybko stała się jednym z najlepszych współczesnych przykładów tego, jak powinien wyglądać film akcji. Czy trzeba dodawać coś więcej? Tak, to, że nie mam pojęcia, jakim cudem nadal nie obejrzałem tego filmu...

  • "The Irishman" - najnowszy film Martina Scorsese, ale pierwszy za pieniądze Netflixa. W obsadzie Robert De Niro, Al Pacino i Joe Pesci. Opowieść o przestępczości zorganizowanej Stanów Zjednoczonych. Brzmi jak coś rewelacyjnego i pewnie takie jest, ale jeszcze się nie przekonałem, bo całość trwa trzy i pół godziny, a znalezienie takiej ilości czasu, to wcale nie jest prosta sprawa. Kiedyś jednak pewnie się uda.

  • "Marriage Story" - dramat z elementami komedii, także dostarczony przez Netflixa (Boże, błogosław streaming!), w którym Scarlett Johansson i Adam Driver wchodzą w role oddalających się od siebie małżonków. Podobno zachwyca i chwyta za serce, a ja, widząc zwiastun i czytająopinie innych bardzo chcę się o tym przekonać.

  • "Watchmen", "Chernobyl", "Euphoria", "The Boys", "Good Omens" - to tylko kilka z seriali, które pojawiły się w tym roku i niestety żadnego z nich nie oglądałem. Jest ich tak dużo, że ciężko nadgonić, ale kiedyś to zrobię, a kiedy to tego dojdzie, jest duża szansa, że skupię się właśnie na tych wymienionych powyżej - to te powszechnie uważane za dobre, o których było głośno i które czymś się wyróżniają.
POZA TYM

Wymienione powyżej produkcje, to tylko te, które z pewnych powodów uznałem za najważniejsze. W 2019 r. pojawiło się dużo, dużo więcej filmów, w tym sporo bardzo dobrych. Były wśrod nich filmy superbohaterskie, takie jak:
  • "Captain Marvel" - pierwszy solowy film MCU z kobiecą superbohaterką, dobrze wprowadzający nową postać, znacznie rozszerzający uniwersum i mogący się pochwalić dość oryginalnym zakończeniem, 

  • "Spider-Man: Far From Home" - dobre rozwinięcie poprzedniej części przygód Petera Parkera, zgrabne pokazanie uniwersum po Endgame, sensowne zakończenie trzeciej fazy MCU, a przy okazji uczta dla oczu, gdy dochodzi do walki - świetne złudzenia, iluzje i wizje, brak pojęcia, co jest prawdą, a co nie,

  • "Shazam!" - pierwsza pełnoprawna komedia w ramach DCEU, film lekki i przyjemny, elegancko wprowadzający nowego bohatera, a przy okazji adresowany do nieco młodszego widza. W skrócie: niemal całkowite przeciwieństwo filmów DC pojawiających się jeszcze chwilę wcześniej.
Oprócz tego filmy, na które zwróciłem uwagę, to m. in. "Fast & Furious presents: Hobbs & Shaw" (czysta akcja, The Rock i Jason Statham, a do tego Idris Elba - czego chcieć więcej?), "Ad astra" (Brad Pitt to złoto, także w kosmosie, a film jest piękną wizualnie opowieścią, kameralną, głównie o samotności, która jednak momentami zamienia się też w niezły film akcji) czy "Pokémon Detective Pikachu" (zagadka kryminalna w świecie pokemonów okazała się czymś zaskakująco dobrym - to ładny, zabawny i wciągający film, a jeśli dodać do tego Ryana Reynoldsa w roli uroczego Pikachu, to już w ogóle poezja). W kinach wydarzyło się zresztą w tym roku dużo więcej, ale to już były rzeczy, których raczej nie widziałem, mniej mnie interesujące, np. adaptacje live-action animacji Disneya ("The Lion King", "Aladdin"), "Godzilla: King of the Monsters" i wiele, wiele innych. Najlepsze jest jednak to, że...

ROK SIĘ JESZCZE NIE SKOŃCZYŁ.

W tym miesiącu czekają nas jeszcze przynajmniej dwie głośne premiery:

  • "Star Wars: The Rise of Skywalker" - chociaż uważam, że TLJ było lepsze (bo świeższe i bardziej oryginalne) niż TFA, więc powrót J.J. Abramsa do roli reżysera tej sagi nie jest według mnie bardzo dobrą wiadomością, to jednak jestem bardzo ciekaw zakończenia historii Rey i Kylo czy Poe i Finna. Chcę się też dowiedzieć, jaka będzie rola Imperatora, co zrobi Lando i wielu innych rzeczy. Ciekawość mnie zżera i na pewno wybiorę się do kina,

  • "The Witcher" - to chyba najbardziej oczekiwana premiera Netflixa w tym roku, a w Polsce na pewno. Niektórzy liczą na to, że epicka, wysokobudżetowa saga oparta o prozę Andrzeja Sapkowskiego będzie czymś, co dorówna "Grze o tron". Czy tak będzie? Nie wiem. Może. Oby. W każdym razie pochłonę ten serial tak szybko jak będę mógł.

Popkultura to jednak nie tylko dzieła wizualne. Chciałem dodać kilka słów o muzyce, ale prawda jest taka, że zagranicznej prawie wcale nie śledzę. Nie to, że mam jakieś uprzedzenia, gdy podpowiedzą mi coś algorytmy Spotify, chętnie słucham, ale sam rzadko kiedy szukam. Jedyny gatunek, o którego premierach w minionym roku jestem w stanie coś powiedzieć, to polski rap, a to o tyle zabawne, że to muzyka, której jeszcze niedawno nie słuchałem prawie wcale. Zresztą Spotify nadal twierdzi, że mój ulubiony gatunek to rock, choć ulubione utwory i wykonawcy świadczą o czymś innym.

W każdym razie płynąc po polskim rapie od początku roku do teraz zauważam pięć ważnych punktów:

  • "Wojtek Sokół" - w lutym tego roku ukazał się pierwszy solowy album Sokoła, jednego z bardziej rozpoznawalnych raperów w kraju. Co tu dużo mówić - to dobra rzecz, z kilkoma wybijającymi się utworami ("Napad na bankiet" czy "Hybryda"). Nie porwała mnie jakoś bardzo, ale na pewno warto posłuchać.

  • "Widmo" - w marcu b.r. pojawił się drugi longplay grupy PRO8L3M i jest to coś, czym potwierdziła ona swoją mocną pozycję na rynku. Dobry, nieszablonowy bit i przemyślane teksty to coś, czym panowie mogą się pochwalić. Mi osobiście najbardziej w ucho wpadają utwory  „Prawdy nie mówi nikt”, „Crash Test”, „National Geographic” i „Interpol”, ale cały album jest wart uwagi.

  • "Pocztówka z WWA, lato ’19" - można by rzec, że kolejny rok, to i kolejny album Taco Hemingway'a. Twórca ten przyzwyczaił nas, że niemal co roku wydaje coś nowego i często jest to więcej niż jedna rzecz. Tym razem jednak w ponad połowie utworów artysta śpiewa z kimś w duecie (Pezet, Dawid Podsiadło, Ras, Kizo, Rosalie., Schafter). Opowiada znów o Warszawie i o ludziach. Jako sample miejscami wykorzystano teksty dobrze znane z polskiej kultury (m. in. z filmu "Miś"). Na pewno warto posłuchać!
  • "Muzyka współczesna" - w przeciwieństwie do Taco Pezet nie wydaje płyt co roku. W praktyce album wydany w 2019 r. jest pierwszym od siedmiu lat. Warto było czekać, bo dostaliśmy płytę spójną, trzymającą wysoki poziom, a czasami wręcz wspinającą się na wyżyny artyzmu. Nie ma tu znaczenia, że sporą część utworów poznaliśmy już wcześniej w formie singli. Faktem pozostaje, że utwory takie jak "Magenta", "Obrazy Pollocka", "2K30", "Nie zobaczysz łez" czy "Piroman" imponują tempem i treścią, błyskotliwymi nawiązaniami i w efekcie po prostu zniewalają.

  • "audiotele" - młody (prawdopodobnie szesnastoletni) scahfter robi coś niesamowitego. Oczywiście nie przekazuje w swojej twórczości nie wiadomo jakich mądrości, ale na poziomie technicznym i artystycznym jego pierwszy album studyjny to coś zachwycającego. Doskonale bawi się słowem, mieszając polskie i angielskie frazy, korzystając z ich podobieństw czy świetnie rozgrywając rymy. Świetnie bawi się też samplami, a cała płyta jest spójna, widać nawiązania pomiędzy poszczególnymi utworami. Ponadto doskonale odnajduje się we współpracy ze starszymi kolegami jak Taco Hemingway, Ras czy Żabson. Na ten moment moje ulubione utwory to "geekin in the booth", "ridin' round the town w czyims bel air" i spumante", ale bardzo możliwe, że zaraz zwrócę większą uwagę na inne.
Skupiłem się na filmach, ewentualnie serialach i wspomniałem coś o muzyce. Nie napisałem ani słowa o książkach, a to z prostego powodu: bardzo mało czytam, nad czym ubolewam. Poza tym, gdy już sięgam po książkę, to rzadko kiedy jest to nowość wydawnicza. Raczej nadrabiam zaległości sprzed kilku, kilkunastu czy nawet kilkudziesięciu lat. Z tego powodu ciężko mi się wypowiadać o tym, co zostało wydane w tym roku. Wiem, że Grupa Filmowa Darwin wydała książkę "To (nie) koniec świata!" i ta pozycja czeka na mnie w domu. Wiem, że Donald Tusk napisał książkę "Szczerze", a Krzysztof Gonciarz książkę "Rozum i Godność Człowieka" i może kiedyś je przeczytam. Wiem też, że David Lagercrantz napisał szóstą część serii Millenium, pod tytułem "Ta, która musi umrzeć" i po tę pozycję pewnie też kiedyś sięgnę. Poza tym moja wiedza jest bardzo ograniczona. O książkach więc więcej nie napiszę.

Ufff, to by było na tyle. Sami widzicie, że ten rok był bardzo bogaty. Zostawiam Was z jednym z wymienionych wyżej utworów:


Dobrego dnia, tygodnia i życia!

niedziela, 8 grudnia 2019

Święty i prezenty.

Santa and gifts. [English version below.]

"Idą święta, idą święta, każda buzia uśmiechnięta...". Boże Narodzenie już za dwa i pół tygodnia. Na tym etapie jedni mogą myśleć już o rodzinnej atmosferze, inni planować czy zaczynać świąteczne porządki, ale jest pewna rzecz, która zaprząta niemal wszystkie umysły.

PREZENTY.

Tak się składa, że galopujący kapitalizm sprawił, że kwestia obdarowywania się nawzajem stała się bardzo ważną sprawą. Czy to dobrze? Nie mnie oceniać. Tak w każdym razie jest i nieliczne próby zmiany zwyczaju, podejmowane w niektórych rodzinach, a polegające na rezygnacji z prezentów w ogóle czy ograniczeniu się do podarków hand-made raczej tego nie zmieni. Z tematem prezentów wiąże się jednak kilka istotnych pytań.

Wspomnienie zeszłego roku.

Po pierwsze, kto je przynosi w Wigilię? 

Nie chodzi o to, kto je kupuje, kto za nie płaci, kto je pakuje, stawia pod choinką itd. To nie jest ważne. Istotne jest to, kto je przynosi, przynajmniej w metaforycznym sensie. Sprawa z pozoru jest prosta: w Warszawie i innych częściach Polski to św. Mikołaj. Na Śląsku Dzieciątko. W Wielkopolsce Gwiazdor. Poza tym zdarzają się Aniołek, Dziadek Mróz, a może i inni. 

Co jednak, gdy jakaś rodzina wywodzi się z dwóch różnych tradycji? Trzeba ustalić indywidualną historię dla rodziny. W moim rodzinnym domu obowiązująca wersja jest taka, iż pisze się list do św. Mikołaja, on go czyta, na Śląsk przyjeżdża 6 grudnia, potem jedzie do Warszawy, gdzie dociera na 24 grudnia, a treść listów ze Śląska przekazuje Dzieciątku, które pojawia się tam w Wigilię. Proste, logiczne, działa. Jeśli więc zdarzyłoby się, że macie ze swoim partnerem/partnerką podzielone zdania w tej kwestii, a dzieci zaczynają zadawać Wam niewygodne pytania, najwyższa pora wypracować kompromisową historię.

Po drugie, czym obdarować swoich bliskich?

To jeden z trudniejszych tematów. Trzeba wymyślić coś, co nie jest banalne, rzeczywiście sprawi radość obdarowanej osobie, a przy tym nie kosztuje milionów monet. Tu może pomóc sprawdzone rozwiązanie, które odbiera trochę magii świąt, ale jest bardzo praktyczne, a mianowicie ustalenie górnego limitu wartości prezentu. Dzięki temu można uniknąć niezręcznych sytuacji, znacznych dysproporcji i podobnych. 

No dobrze, ale nawet jeśli zna się maksymalną wartość prezentu, to jeszcze nie rozwiązuje to kwestii, co to ma być. Najlepszą sytuacją jest, gdy akurat samemu ma się idealny pomysł na prezent dla danej osoby. Czasami przypadkiem trafia się w sklepie na coś idealnie pasującego do danej osoby albo w chwili olśnienia wpada się na jakiś pomysł i potem angażuje się wszystkie siły, żeby go zrealizować. To jednak relatywna rzadkość. Żeby więc prezent był trafiony, można wprost zapytać osobę, która ma go otrzymać, co chciałaby dostać. To jednak także odbiera trochę magii świętom, a poza tym niektórzy mogą czuć się niezręcznie, mówiąc o własnych zachciankach. Tu z pomocą może przyjść wspomniany wcześniej list do św. Mikołaja. Wystarczy spisać swoje życzenia, umotywować je i zostawić list na parapecie, skąd właściciel sań z reniferami może go odebrać. Każdy członek rodziny powinien tak zrobić, a pozostali zawsze jakimś magicznym sposobem dowiadują się, co było napisane w liście.

Oczywiście, nie trzeba się dopytywać. Można zdać się na swój instynkt, kupić coś i liczyć, że prezent przypadnie do gustu osobie obdarowanej. Może tak będzie. Ale czy warto ryzykować?

Po trzecie wreszcie, gdzie to wszystko kupić?

Zasadniczo opcje są dwie, a każda ma swoje wady. Sklepy stacjonarne albo internet. Te pierwsze wiążą się z tłumami ludzi, chaosem, hałasem i innymi nieprzyjemnościami. Poza tym w sklepach wcale nie najlepiej przegląda się dostępne produkty, a i część oferty może być właśnie niedostępna. Z drugiej strony w okresie świątecznym zakupy przez internet wiążą się z ryzykiem, czy kupione prezenty zdążą dotrzeć na czas. Liczba wysyłanych w tym okresie paczek jest ogromna, więc nie wszystkie uda się dostarczyć w terminie. To taki trochę hazard, bo w najgorszym wypadku może się okazać, że zostanie się zupełnie bez prezentu dla jakiejś osoby lub nawet dla wszystkich.

To właśnie powód, dla którego do tej pory decydowałem się jednak na sklepy stacjonarne. W tym roku postanowiłem wreszcie zmienić podejście. Część prezentów kupiłem w sklepach, ale część zamówiłem przez internet. Wyszedłem z założenia, że trzy tygodnie i więcej powinny wystarczyć na otrzymanie paczki. Jeżeli jednak nie, to trudno. Zawsze pozostaje kupienie symbolicznego prezentu i przygotowanie kartki z informacją, że część właściwa jest w drodze. Przecież wcale nie jest najważniejsze to, kiedy otrzyma się ten prezent. To sprawa drugorzędna, a nawet trzeciorzędna, zakładając, że same prezenty nie są takie ważne.

To chyba tyle. Warto do prezentów świątecznych podejść z głową. Dobrze obdarować bliskich czymś, co ich uraduje, ale nie dać się omamić galopującej konsumpcji. Po prostu.

Piosenka na dziś to coś, czym zachwycam się od kilku tygodni:


To tyle. Miłego dnia, tygodnia i dobrego szukania prezentów, jeśli jeszcze ich nie macie.

ENG:

"Christmas is coming, Christmas is coming, every face smiling ...". There are only two and a half weeks to the Christmas left. At this stage, some may already think about the family atmosphere, others may plan or start Christmas cleaning, but there is one thing that preoccupy almost all minds.

GIFTS.

It so happens that galloping capitalism has turned the issue of gifting one another into a very important matter. Is that good? I don't judge. In any case, this is the thing and the few attempts to change the habit, made in some families, and consisting in giving up gifts in general or limiting them to hand-made gifts, are unlikely to change that. However, there are a few important questions about the topic of gifts.

First, who brings them on Christmas Eve?

It's not about who buys them, who pays for them, who packs them, puts them under the Christmas tree, etc. It doesn't matter. It is important who brings them, at least in a metaphorical sense. The matter is seemingly simple: in Warsaw and other parts of Poland it is Santa Claus. Little Baby Jesus in Silesia. Star-man in Greater Poland. In addition, there are Little Angel, Grandfather Frost and maybe others.

But what if a family comes from two different traditions? You need to establish an individual story for the family. In my family home, the valid version is that a letter is written to Santa Claus, he reads it, then arrives to Silesia on December 6, then goes to Warsaw, where he arrives on December 24, and at the same time he hands on the content of letters from Silesia to the Little Baby Jesus, who appears there on Christmas Eve. Simple, logical, works. So, if it happens that you and your partner have divided opinions on this matter, and the children begin to ask you uncomfortable questions, it's time to work out a compromise story.

Second, what to give to your loved ones?

This is one of the most difficult topics. You have to come up with something that is not trivial, it will actually give joy to the recipient, and at the same time it does not cost millions of coins. Here, a proven solution that takes away a bit of magic of Christmas can help, but it is very practical, namely setting an upper limit on the value of the gift. Thanks to this, you can avoid awkward situations, significant disparities and the like.

Well, but even if you know the maximum value of a gift, it still doesn't solve the question of what it should be. The best situation is when you have the perfect idea for a gift for a given person. Sometimes, by accident, you find something in the store perfectly matching the person, or, in a moment of enlightenment, you come up with an idea and then get all your strength involved to implement it. However, this is a relative rarity. So in order to buy a perfect gift you can directly ask the person who is to receive it what he or she would like to get. However, this also takes some magic away from the Christmas, and besides, some may feel awkward about their own wishes. The aforementioned letter to Santa Claus can be useful there. All you have to do is to write down your wishes, justify them and leave the letter on the windowsill, from where the owner of the sleigh with reindeers can pick it up. Every family member should do this, and the others always find out what was written in the letter in some magical way.

Of course, you don't have to ask. You can rely on your instincts, buy something and hope that the gift will appeal to the recipient. Maybe it will be. But is it worth risking?

Third, finally, where to buy it all?

Basically there are two options, each with its own disadvantages. Regular stores or internet. The first ones are associated with crowds of people, chaos, noise and other unpleasantness. In addition, the stores are not the most comfortable way to view all the products, and part of the offer may not be available. On the other hand, during the Christmas season, online shopping is connected with the risk that the purchased gifts will not arrive on time. The number of packages sent during this period is huge, so not all of them can be delivered on time. It's a bit of a gamble because in the worst case scenario, you may find yourself completely without a present for someone or even for everyone.

This is the reason why I have been choosing stationary stores so far. This year, I finally decided to change my approach. I bought some of the presents in stores, but I ordered the other part online. I assumed that three weeks and more should be enough to get the parcels. If not, well, OK. It is always an option to buy a symbolic gift and prepare a card with information that the main part is on the way. After all, it is not the most important thing when you receive this gift. This is secondary and even tertiary, assuming that the gifts themselves are not so important.

I think that's it. It is worth to approach Christmas presents reasonably. It is good to give loved ones something that will delight them, but not to be deceived by galloping consumption. Just it.

The song for today is something that I've been raving about for several weeks. You can find it above.

That's it. Have a nice day, week and good search for presents if you don't have them yet.

niedziela, 1 grudnia 2019

Weselny klimat.

Wedding vibe. [English version may be added later.]

Uwielbiam wesela. Wiem, że sporo osób ich nie lubi, uważając je za kwintesencję żenady, manifestującej się przede wszystkim pod postacią disco polo i głupich zabaw. Ja wychodzę z założenia, że do czego jak czego, ale akurat do wesel, ich wężyków, kółeczek i innych tańców muzyka uprawiana przez Zenka Martyniuka i jego kolegów nadaje się idealnie. Co do zabaw natomiast: bywa różnie. Moim zdaniem zdarzają się takie, które są odrażające, chamskie czy seksistowskie, ale są i inne, dające sporo frajdy uczestnikom, widzom i parze młodej. To mogą być rozmaite quizy, wyścigi z przynoszeniem najróżniejszych fantów, ale też coś bardziej kreatywnego. Na przykład niedawno obserwowaliśmy zabawę, w której uczestnikowi nakładano na ciało trzy krokomierze i jego zadaniem było nabić w tańcu jak najwięcej kroków. Takie rzeczy są super.

Piszę o tym, bo wczoraj znów bawiliśmy się na weselu. To już czwarte w tym roku, licząc nasze własne. Przy tej okazji uświadomiłem sobie, czemu tak naprawdę aż tak lubię te imprezy. 

To my!

Nie chodzi o fantastyczne jedzenie (a było rewelacyjne!), tym bardziej o picie alkoholu, ani nawet o tańczenie (a muzyka także była zacna: od gwiazd amerykańskiej piosenki sprzed lat po współczesnego polskiego rocka). Chodzi o atmosferę między ludźmi, nawet tymi, którzy wcześniej w ogóle się nie znali. O integrację ze stolikiem swoim i sąsiednimi. O stopniowe przechodzenie od nieśmiałości i trudności w zapamiętaniu czyjegoś imienia do swobody, wspólnych wygłupów i zupełnego nieprzejmowania się tym, że nadal nie pamięta się tego cholernego imienia.

To niesamowite jak przez kilka, kilkanaście godzin zmieniają się relacje między ludźmi. Ktoś, o kogo istnieniu jeszcze niedawno nawet się nie wiedziało, nagle staje się na krótki moment twoim najlepszym kolegą, bo między wami jest niedokończona flaszka i zostaliście ostatni na placu boju z nią, a zaraz potem musicie jeszcze kogoś przenieść z podłogi na łóżko, co biorąc pod uwagę wasz stan i to, że jest prawie trzecia w nocy, wcale nie jest takie proste.

To niesamowite jak pod koniec takich imprez, gdy zostało już tylko kilkanaście osób, nagle cała sala kurczy się do stolika czy dwóch. Nie jest już ważne, kto jest od strony panny młodej, a kto od pana młodego. Nieważne, kto z rodziny, a kto ze znajomych. To nie ma znaczenia, bo wszyscy są po prostu tymi, którzy dotrwali aż do tego momentu. Siedzą więc razem. Trochę rozmawiają. Trochę nie. W tle jeszcze gra muzyka. Jest magicznie.

A potem przychodzi jeszcze jeden cudowny moment. Drugi dzień, czyli śniadanie lub poprawiny. Można obserwować tłum ludzi powoli budzących się do życia. Odżywających. Można wyłapywać spośród nich tych, których poznało się dzień wcześniej. Przypomina się sobie, co kto robił w trakcie wesela. Kto zrobił coś charakterystycznego, kto się zbłaźnił, a kto z jakiegoś powodu został bohaterem. Można też o tym wszystkim opowiadać ludziom, którzy wcześniej zakończyli imprezę i nie doświadczyli tej części przygód. Zdradzać, co się wydarzyło, gdy już poszli spać. 

Można. I ja to uwielbiam. A wy?

Utwór na dziś niech będzie leciutko związany z treścią wpisu:


To tyle. Dobrego tygodnia!

niedziela, 24 listopada 2019

Nie taki Sosnowiec straszny.

Sosnowiec - not so scary. [English version below.]


Jest takie miasto w Polsce, z którego sporo ludzi się śmieje. Które stało się symbolem patologii, bałaganu, obciachu. Dołączyło do Wąchocka i Radomia jako ofiara licznych kpin. O ile jednak dla większości to żarty, to na miejscu swego czasu istniał rzeczywisty konflikt. Hanysy kontra gorole. Śląsk przeciwko Zagłębiu, co można uprościć do starcia Katowice vs. Sosnowiec. "Bo ci z jednej strony Brynicy (rzeka oddzielająca oba miasta) są tacy, a ci z drugiej owacy."

Czy tak jest? Oczywiście, że nie. To wierutna bzdura. W Sosnowcu znajdują się niektóre wydziały Uniwersytetu Śląskiego i mnóstwo ludzi jeździ tam na studia. Ulokowało się też tam sporo firm, które ściągają pracowników nie tylko z Zagłębia. Z drugiej strony mnóstwo ludzi stamtąd jeździ do pracy, na studia czy już do liceum na Śląsk, zwłaszcza do Katowic (sam miałem w klasie kilka takich przypadków). Ludzie przy tych wszystkich okazjach zaprzyjaźniają się ze sobą i nikt już nie patrzy na to, kto jest z której strony Brynicy (oczywiście, pewnie zdarzają się wyjątki, ale mówię o ludziach, którzy mają choć trochę rozumu).

A co z samym Sosnowcem? Czy rzeczywiście jest taki straszny i brzydki? Absolutnie nie. Jak w każdym mieście, są w nim dzielnice bardziej i mniej zadbane, ale ogólny odbiór, przynajmniej centrum, moim zdaniem powinien być całkiem pozytywny. Co więcej, można tam całkiem przyjemnie spędzić czas, o czym ostatnio ponownie się przekonałem.

Ustąpiłem koledze i tym razem spotkaliśmy się w jego rodzinnym mieście, a nie w moim. Przejazd z centrum Katowic do centrum Sosnowca autobusem ZTM zajął mi mniej niż 20 minut. Na kolegę musiałem chwilę poczekać koło tzw. "patelni" z pomnikiem Kiepury, a gdy w końcu dotarł, ruszyliśmy w miasto.


Na pierwszy ogień poszła Dekada - klub bilardowy. Tam do dyspozycji klientów znajduje się osiem stołów bilardowych i stół do snookera, a także zwykłe stoliki, przy których można usiąść i porozmawiać, bar, parkiet i sala eventowa. Stół bilardowy zarezerwowaliśmy z wyprzedzeniem i dobrze, bo w lokalu było sporo ludzi. Nie były to jednak wielkie tłumy, więc pewnie i bez rezerwacji po odczekaniu swojego w końcu doczekalibyśmy się gry. Pograliśmy trochę, porozmawialiśmy i napiliśmy się piwa. Poza tym mój kumpel spotkał kolegę z podstawówki, więc spędziliśmy też chwilę z nim i jego żoną. W końcu jednak postanowiliśmy zmienić lokal. Chcieliśmy coś zjeść i choć moglibyśmy to zrobić w Dekadzie, bo w menu znajdują się nawet sensowne pozycje, ostatecznie zdecydowaliśmy o zmianie knajpy. Na wyjściu za ok. półtorej godziny gry w bilard i cztery piwa zapłaciliśmy 74 zł, zatem bez tragedii.

Naszym następnym przystankiem okazało się Chicago. To całkiem klimatyczny bar i restauracja z wystylizowanym, amerykańskim wystrojem. Mimo piątkowego wieczoru bez problemu znalazł się dla nas wolny stolik. Ze złych wieści natomiast, poinformowano nas, że nie ma już burgerów. To trochę komplikowało sprawę, ale na szczęście pozostałe pozycje z menu także okazały się atrakcyjne. Nie miałem ochoty wykosztowywać się na steka, więc poszukiwałem czegoś innego. Gdy dowiedziałem się, że w karkówce z faszerowanymi ziemniakami farszem jest boczek, byłem w domu. Mój towarzysz pochłonął z kolei żeberka z grilla, a do tego doszło piwo pszeniczne. Za znakomite jedzenie w przyjemnym lokalu łącznie zapłaciliśmy także 74 zł, czyli całkiem niedrogo.


Takie dobre rzeczy!

Posileni mogliśmy ruszyć w dalszą drogę. Trzecim i ostatnim lokalem, który odwiedziliśmy, okazała się Cesarska. To multitap w samym centrum Sosnowca. Nieco industrialny wystrój, wbrew pozorom sporo miejsca, ogólnodostępne gry planszowe, a przede wszystkim spory wybór piw kraftowych i wina sprawiają, że to naprawdę atrakcyjne miejsce. Do tego w niedziele organizowane są tam quizy, w których można wygrać niezłe nagrody, a latem funkcjonuje spory ogródek. Ceny są zbliżone do innch tego typu lokali: coś najtańszego można dostać za 8 zł, a za coś dobrego trzeba zapłacić kilkanaście złotych. Moje hefeweizen kosztowało 12 zł, a kumpel za swojego lambica zapłacił chyba nieco więcej. Nacieszyliśmy się tymi wybornymi napojami, porozmawialiśmy jeszcze trochę, po czym z uwagi na późną godzinę pożegnaliśmy się. Do Cesarskiej jednak na pewno jeszcze chętnie wrócę.

Warto zauważyć, że wszystkie wymienione przeze mnie miejsca dzieli od siebie tylko kilkaset metrów, więc można bez problemu przemieszczać się między nimi. W trakcie wieczora mijaliśmy też inne lokale, które wyglądały całkiem obiecująco. Nie można jednak za jednym razem odwiedzić wszystkich knajp.

W każdym razie można potraktować centrum Sosnowca jako ciekawą propozycję na piątkowy czy sobotni wieczór. Cenowo będzie pewnie ciut lepiej niż w Katowicach, nie wspominając o większych miastach, a jakościowo wcale nie gorzej. Do tego może być łatwiej o miejsce w dowolnej knajpie niż w stolicach województw. W nich zawsze trzeba szukać, zwłaszcza w zimie, gdy nie funkcjonują ogródki. W Sosnowcu natomiast, mimo weekendowego wieczoru, w żadnym lokalu nie było problemu, więc może raz na jakiś czas warto się tam wybrać. 


Utwór na dziś to, dla zachowania spójności, coś zespołu pochodzącego z tego zagłębiowskiego miasta:





I to tyle. Dobrego tygodnia, nieważne, z której strony Brynicy jesteście!

ENG:

There is a city in Poland that many people laugh at. Which has become a symbol of pathology, mess, shame. Joined Wąchock and Radom as a victim of numerous mockery. However, while for the most people it is only a joke, there was time with real conflict in place. Hanysy versus gorole. Silesia against the Dąbrowa Basin, which can be simplified to the clash of Katowice vs. Sosnowiec. "Because those on the one side of Brynica (the river separating both cities) are so, and those on the other are different."

Is that so? Of course not. This is bullshit. In Sosnowiec there are some faculties of the University of Silesia and a lot of people go there to study. There are also many companies located there that attract employees not only from the Dąbrowa Basin region. On the other hand, a lot of people from there go to work, study or high school to Silesia, especially to Katowice (I had several such cases in my class). People on all these occasions make friends with each other and no one looks at who comes from which side of Brynica (of course, there are exceptions, but I am talking about people who have at least a bit of common sense).

And what about Sosnowiec itself? Is it really so scary and ugly? Absolutely not. As in every city, some districts are more neat and some not, but in my opinion the general reception, at least of the center, should be quite positive. What's more, you can spend a nice time there, as I have recently learned again.

I gave in to my friend and this time we met in his hometown, not in mine. The ride from the center of Katowice to the center of Sosnowiec by ZTM bus took me less than 20 minutes. I had to wait for a friend next to the so-called "frying pan" with the monument of Jan Kiepura, and when he finally arrived, we set off into the city.


The first place to visit was Dekada - a billiards club. There, there are eight pool tables and a snooker table, as well as regular tables, so you can sit and talk, bar, dance floor and event room. We booked the pool table in advance and that was a good idea, because there were a lot of people in the place. However, they were not huge crowds, so surely even without booking we would finally play after waiting some time. We played a bit, talked and had a beer. In addition, my friend met a friend from elementary school, so we also spent a moment with him and his wife. In the end, however, we decided to change the bar. We wanted to eat something and although we could do it in the Dekada, because there are even sensible courses on the menu, we finally decided to change the pub. At the exit, we paid 74 zlotys for about an hour and a half playing billiards and four beers, so that was ok.

Chicago was our next stop. It's a pretty atmospheric bar and restaurant with a stylized American decor. Despite the Friday evening, there was a free table for us. On the other hand, bad news came that there were no more burgers. This complicated the matter a bit, but fortunately the other menu courses also turned out to be attractive. I didn't feel like tasting a steak so I was looking for something else. When I found out that stuff for pork with stuffed potatoes is bacon, I decided immediately. My companion, in turn, consumed grilled ribs. That came with wheat beer. We also paid 74 PLN for excellent food in a nice place, so it was quite reasonable.

After eating we were able to continue our journey. The third and last place we visited turned out to be Cesarska. It's a multitap in the very center of Sosnowiec. A little industrial decor, suprisingly a lot of space, available board games, and above all a large selection of kraft beers and wine make it a really attractive place. In addition, there are quizzes organized on Sundays where you can win nice prizes, and in the summer there is a large garden available. Prices are similar to other places of this type: the cheapest beer can be obtained for 8 zlotys, and for something good you have to pay a dozen or so zlotys. My hefeweizen cost PLN 12, and my buddy probably paid a bit more for his lambic. We enjoyed these delicious drinks, we talked a bit more, then due to the late hour we said goodbye. However, I will definitely come back to Cesarska.

It is worth noting that all the places I mentioned are only a few hundred meters apart each other, so you can easily move between them. During the evening we also passed other places that looked quite promising. However, you cannot visit all the pubs at once.

In any case, you can treat the center of Sosnowiec as an interesting proposition for Friday or Saturday evening. The prices will probably be a bit better than in Katowice, not to mention the larger cities, and quality is not worse. What is more, it may be easier to get a place in any pub there than in the capital cities of voivodeships. You always have to look for them, especially in winter when the gardens are not functioning. In Sosnowiec, however, despite the weekend evening, no bar were a problem, so maybe once in a while it is worth going there.

The song for today is, for the sake of consistency, something made by a band from this city. You can find it above.

And that's it. Have a good week, no matter which side of Brynica you are from!

niedziela, 17 listopada 2019

Nie musisz się odcinać.

You don't have to cut yourself off. [English version below.]

Magazyn Studentów Uniwersytetu Śląskiego "Suplement". Kojarzycie? Pewnie tak, bo wielokrotnie o nim pisałem, a przede wszystkim pisałem do niego. Tak się jednak złożyło, że ostatnio coraz więcej mojego czasu pochłania praca, a poza tym ożeniłem się. W magazynie było więc mnie trochę mniej. Ostatni artykuł, o matematyce, królowej nauk, napisałem do numeru maj/czerwiec 2019 (str. 14). W kolejnym numerze, październik/listopad 2019, znalazła się jedynie krzyżówka mojego autorstwa. W minionym tygodniu odbyło się natomiast spotkanie zespołu redakcyjnego, na które nie dałem rady dotrzeć, bo po raz kolejny byłem w delegacji. Słabo...

Tak się złożyło, że na spotkaniu tym nastąpiły zmiany w szefostwie redakcji. Dotychczasowa Redaktor Naczelna, Martyna, przekazała władzę Robertowi, dotychczasowemu sekretarzowi redakcji. On, bardzo słusznie zresztą, postanowił zorientować się w sytuacji takich redakcyjnych duchów/dinozaurów jak ja (mój pierwszy artykuł w magazynie ukazał się na wiosnę 2015). Napisał więc do mnie i zadał proste pytanie: jakie są moje dalsze plany odnośnie Suplementu i czy dalej chcę z nimi współpracować? Cóż, pytanie proste, ale odpowiedź już niekoniecznie. Cytując klasyka, "chciałabym, a boję się". Z jednej strony bowiem ów piękny magazyn studencki to miejsce, w którym wiele się nauczyłem i poznałem znaczną liczbę fascynujących ludzi. Tworzenie go, pisanie tekstów ukazujących się drukiem itd. daje wiele radości i satysfakcji. Z drugiej jednak strony obawiałem się, że mój obecny tryb życia może nie pozwalać na zaangażowanie się w magazyn na takim poziomie, na jakim chciałbym i powinienem. Trudna sprawa...

To tylko część z artykułów napisanych przeze mnie przez te lata.

Trudne sprawy czasem wymagają prostych rozwiązań. Postawiłem na szczerość. Przedstawiłem Robertowi sytuację i powiedziałem, że moje możliwości mogą nie sprostać moim chęciom. Jednocześnie przedstawiłem kilka pomysłów, które chętnie zrealizowałbym dla Suplementu. 

I... Spotkałem się z całkiem pozytywną reakcją. Myślę, że przynajmniej jeden z tematów, które zaproponowałem, ma całkiem spory potencjał, a krzyżówki też ktoś przecież musi układać. Sytuacja jest jaka jest, zmniejsza się ilość dostępnego czasu, ale jeśli obie strony widzą potencjał w dalszej współpracy, to chyba nie warto nagle jej kończyć.

Naszła mnie refleksja, że to można przełożyć na wiele dziedzin życia. Żyjemy sobie, mamy swoje pasje, hobby, aktywności, angażujemy się w różne rzeczy. Potem jednak nasza sytuacja zaczyna się zmieniać: pojawia się praca, rodzina, nowe projekty, wyjazdy na drugi koniec kraju albo drugą półkulę, przytrafiają się nam różne trudności. Pojawia się myśl, że może trzeba zrezygnować z rzeczy, które dotychczas pochłaniały nasz czas. Schować gdzieś głęboko pióro i pergamin, drona, snowboard, wędkę czy cokolwiek innego. Zamknąć to wszystko w przeszłości.

Przykre? Bardzo. To może wcale nie trzeba tak robić? Jeśli na czymś naprawdę nam zależy, to lepiej nie odcinać się od tego całkowicie. Można próbować zmienić zakres i częstotliwość, jeździć bliżej i rzadziej, przerzucić się na krótsze formy, zacząć służyć bardziej jako doradca niż główny wykonawca. W zależności od aktywności możliwości jest wiele. Trzeba tylko dobrze się zastanowić, jak ograniczyć czas poświęcany na jakąś rzecz, jednocześnie pozostając z nią w kontakcie. I jasne, pewnie nie zawsze się da, ale na pewno warto spróbować.

Utwór na dziś, to coś, co także dziś podsunęło mi Spotify:


Ależ to jest dobre! Także i Wam życzę dobrego tygodnia.

ENG:

University of Silesia Student Magazine "Supplement". You know it? Probably yes, because I wrote about it many times, and above all I have been writing for it. However, it so happened that recently more and more of my time is consumed by work, and besides I got married. So there was a little less me in the magazine. The last article I wrote was about mathematics, the queen of sciences, to the issue May / June 2019 (p. 14). In the next issue, October / November 2019, there was only a crossword puzzle made by me. Last week an editorial team meeting took place and I was unable to take part in it, because once again I was on a delegation. That is bad...

It so happened that at this meeting there were changes in the editorial leadership. The previous editor-in-chief, Martyna, handed the position over to the Robert, the secretary of the editorial office to that day. He, quite rightly, decided to find out the situation of editorial ghosts / dinosaurs like me (my first article in the magazine appeared in spring 2015). So he wrote to me and asked a simple question: what are my future plans for the Supplement and do I still want to work with them? Well, a simple question, but an answer not so easy. To quote the classic, "I would like to, and I'm afraid". On the one hand, this beautiful student magazine is a place where I learned a lot and met a significant number of fascinating people. Creating it, writing texts that appear in print, etc. gives a lot of joy and satisfaction. On the other hand, I was afraid that my current lifestyle may not allow me to get involved in the magazine at the level I would like and should. Difficult case...

Difficult matters sometimes require simple solutions. I bet on honesty. I presented Robert with the situation and said that my possibilities may not live up to my desire. At the same time, I presented some ideas that I would gladly perform for a Supplement.

And ... I met with quite a positive reaction. I think that at least one of the topics I have proposed has quite a lot of potential, and somebody has to prepare crosswords too. The situation is as it is, the amount of time available decreases, but if both parties see the potential for further cooperation, it is probably not worth finishing it suddenly.

I came to the thought that this can be translated into many areas of life. We live, we have our passions, hobbies, activities, we engage in various things. Then, however, our situation begins to change: there is work, family, new projects, moves to the other end of the country or the other hemisphere, we encounter various difficulties. A thought appeares that you may have to give up things that have been consuming your time so far. Hide somewhere deeply a pen and parchment, a drone, a snowboard, a fishing rod or anything else. Close it all in the past.

Is that sad? Yes, very. So maybe you don't have to do that at all? If we really care about something, it is better not to cut ourselves off completely. You can try to change the scope and frequency, travel closer and less often, switch to shorter texts, start to serve more as an advisor than the main performer. Depending on the activity, there are many possibilities. You just need to think carefully about how to limit the time spent on something, while staying in touch with it. And of course, it's probably not always possible, but it's definitely worth a try.

The song for today is something that Spotify showed today. You can find it above.

And this is so good, so I wish you a good week too.

niedziela, 3 listopada 2019

Po prostu idź spać.

Just go to sleep. [English version below.]

Organizowaliśmy ostatnio imprezę halloweenową. Najpierw podzieliłem się tym pomysłem z jedną z moich koleżanek, a ona szybko i ochoczo go podłapała. Planowaliśmy przebrania, dekoracje, poncz, przekąski i wiele innych. Jedyny problem był taki, że spora część zaplanowanych gości wracała tego dnia z mniej lub bardziej odległych delegacji, ale stwierdziliśmy, że jakoś damy radę.

Minęło trochę czasu i nadszedł dzień zero. Przyjechałem do domu z Warszawy, zobaczyłem, że moja żona udekorowała mieszkanie, wspólnie przygotowaliśmy jedzenie, przebrałem się i moja żona zrobiła mi mroczny makijaż. Zaraz potem przyjechał pierwszy gość i zaczął robić poncz.

Tak wyglądaliśmy. A w tle widać nawet jedną z dekoracji!

Niedługo potem przyjechali kolejni znajomi, zaczęliśmy jeść, rozmawiać, degustować whiskey i inne trunki i czekać na resztę. Szybko okazało się, że jedna z koleżanek chyba nie dotrze, bo mimo późnej godziny jeszcze nie wróciła do domu z delegacji. Pozostawało pytanie, co z tą drugą, razem z którą planowałem imprezę. Byłem przekonany, że jeśli nie dotrze, będzie jej później przykro. W związku z tym próbowaliśmy różnymi sposobami dodzwonić się do niej lub napisać, ale żadne formy kontaktu nic nie dawały. W końcu jeden z kolegów skontaktował się z jej narzeczonym i okazało się, że zasnęła, zmęczona po całym dniu. Przez chwilę była jeszcze szansa, że może przyjadą, ale gdy minęło więcej czasu, doszliśmy do wniosku, że nie. Tak rzeczywiście się stało.

Napisała do mnie następnego dnia. Stwierdziła, że przeprasza i że jej przykro. Zaraz dodała jednak, że przynajmniej się wyspała. Szybko doszedłem do wniosku, że nawet ją rozumiem i nie mogę mieć jej tego za złe. Zaczynamy intensywniejszy okres w pracy i ludzie po prostu bywają zmęczeni. To też nie tak, że wróciła do domu i pomyślała "olewam imprezę, idę spać". Po prostu położyła się na chwilę, a zmęczenie zrobiło swoje.

Nawet gdyby jednak to była ta pierwsza sytuacja i tak nie mógłbym jej winić. Czasem trzeba po prostu odpuścić i zrezygnować ze swoich planów. Czasem lepiej poświęcić czas na odpoczynek. Ja tego nie umiem, zawsze, jeśli tylko mogę, pojawiam się na umówionych spotkaniach, imprezach itd. W efekcie czasami, choć rzadko, zdarza mi się na nich przysypiać. Zamiast tego mógłbym po prostu zostać w domu, ale tego nie robię. Może to błąd.

To właśnie moja myśl z tego tygodnia: że czasem może lepiej dać sobie spokój, porzucić wcześniejsze plany i po prostu odpocząć. Może.

Piosenka na dziś to coś z playlisty Ultimate Halloween na Spotify:


To chyba tyle na dziś. Dobrej niedzieli i całego tygodnia.

ENG:

We recently organized a Halloween party. At first, I shared this idea with one of my friends, and she quickly and eagerly liked it. We were planning costumes, decorations, punch, snacks and more. The only problem was that a lot of the planned guests were returning from more or less distant delegations that day, but we decided that we could manage somehow.

Some time passed and day zero came. I came home from Warsaw, I saw that my wife decorated the apartment, together we prepared food, I refreshed myself and my wife did me gloomy makeup. Immediately afterwards the first guest arrived and began to make a delicious punch.

Soon after, more friends arrived, we began to eat, talk, taste whiskey and other drinks and wait for the rest. It soon turned out that one of my friends would probably not arrive, because despite the late hour she had not yet returned home from the delegation. The question was, what about the second one, with which I planned the party. I was convinced that if she did not arrive, she would be sorry later. Therefore we tried to call or write to her in various ways, but no form of contact gave anything. Eventually, one of guests contacted her fiancé and it turned out that she had fallen asleep, tired after a whole day. For a moment there was a chance that they might come later, but when more time passed, we came to the conclusion that no. That was right eventually.

She wrote to me the next day. She said that she was sorry. She added, however, that at least she had slept well. I quickly came to the conclusion that I even understood her and I couldn't blame her. We start a more intense time at work and people just get tired. It's also not like she came home and thought, "screw the party, I'm going to sleep." She just laid down for a moment and the tiredness did its job.

Even if it would be this first case, I couldn't blame her. Sometimes you just have to let it go and give up your plans. Sometimes it's better to devote time to rest. I am unable do that and I always appear at scheduled meetings, parties, etc., if only I can. As a result I am sleepy at them sometimes. Instead, I could just stay at home, but I don't do it. Maybe it's a mistake.

This is my thought from this week: that sometimes it may be better to give it a break, abandon previous plans and just relax. Maybe.

The song for today is something from the Ultimate Halloween playlist on Spotify. You can find it above.

That's probably enough for today. Have a good Sunday and rest of the week.

niedziela, 27 października 2019

Dobrze się sprzedaj.

Sell yourself well. [English version below.]

W minionym tygodniu pojawiłem się na katowickich Absolvent Talent Days (targach pracy) jako przedstawiciel mojego pracodawcy. Świetna sprawa! Rozmawiałem z ludźmi już pracującymi, ale też ze studentami oraz uczniami kończącymi szkoły średnie. Przedstawiałem im oferty pracy, praktyk czy szkoleń. Pytałem, co ich interesuje, jakie mają plany zawodowe. Wyjaśniałem, co można zyskać pracując u nas, że szybkość zdobywania wiedzy, umiejętności, a nawet znajomości jest oszałamiająca. Poza tym zachęcałem do wypełnienia ankiet i wylosowania nagrody niczym w maszynie losującej Lotto. Można było zdobyć świetne koszulki czy notesy.

Poza tym poznałem kilka osób z innych działów firmy, w której pracuję i okazali się być super, a takie znajomości zawsze mogą się przydać. Ogólnie spędziłem dzień bardzo miło, jedynie w pewnym momencie zaczęły boleć mnie nogi. To było jednak nieważna, bo tak dobrze się bawiłem. Najciekawszym było dla mnie to, gdy przez naprawdę długą chwilę rozmawiałem z dwoma studentami katowickiego Uniwersytetu Ekonomicznego, którzy na studia na Śląsk przylecieli z Ghany (a przynajmniej jeden z nich). Na pewno dobrze zapamiętam chwilę, gdy na jakieś moje pytanie z ust jednego z nich padło głośne "YEAH, GOOD VIBES, MAN!". 

Większością ludzi, którzy pojawili się na tych targach pracy, byłem zachwycony. Wiedzieli, czego chcą lub przynajmniej, że chcą czegoś. Zadawali konkretne pytania, potrafili składnie powiedzieć coś o sobie. No nic, tylko takich zatrudniać!

Takie coś mi dali.

Oczywiście nie z każdym tak było. Zwróciłem uwagę zwłaszcza na dwie postawy, które oprócz tego, że były irytujące, to mogą kiedyś zaszkodzić tym ludziom.

Pierwsza to kompletna nieumiejętność zaprezentowania samego siebie z dobrej strony. Niektóre osoby, które do nas podchodziły, wyglądały na kompletnie przerażone lub niewiedzące, po co tam są. Pojawił się przy naszym stoisku chłopak, który miał chyba nawet spore umiejętności. Chodziło co prawda o IT, więc obszar bardzo luźno związany z firmą, w której pracuję, ale jednak z pewnym stopniem powiązania i ofertami pracy. Poza tym specjaliści w tej dziedzinie są teraz przecież bardzo potrzebni, a zapotrzebowanie jeszcze wzrasta. Mimo to uważam, że chłopak ten może mieć pewien problem ze znalezieniem sensownej pracy. Dlaczego? Bo zupełnie nie potrafił się zaprezentować, "sprzedać" rekruterom. 

Zanim stwierdzicie, że wcale nie musiał: nie chodzi o to, żeby dokonywał jakiegoś genialnego pokazu autoprezentacji, czarował słowem, uśmiechał się zniewalająco, przechwalał dokonaniami itd. Nie. Mam na myśli tylko to, że powinien dawać choć cień szansy na to, że da się z nim jakkolwiek dogadać. Tymczasem chłopak ten mówił mamrocząc pod nosem i spuszczając wzrok. Nie dało się go zrozumieć. Powtarzał te same pytania kilkukrotnie. Rozmowa z nim była po prostu trudna i męcząca i wątpię, żeby ktokolwiek po czymś takim miał ochotę go zatrudnić.

Druga postawa trudna do zaakceptowania była zgoła inna. To przebojowość, ale ukierunkowana na bardzo krótkoterminowe korzyści. Jak wspomniałem, mieliśmy maszynę, do której wkładało się rękę i łapało jedną z fruwających w środku piłek, w ten sposób losując nagrodę. Przez jakiś czas nagminne były sytuacje, w których ludzie podchodzili do nas i od razu pytali, co muszą zrobić, żeby wylosować nagrodę albo po prostu sami sięgali do maszyny. Stoisko, firma, praca, możliwości - to wszystko nieszczególnie ich interesowało. Liczyła się tylko nagroda. Niejednokrotnie byli to ludzie, którzy umieli porozmawiać sensownie, dobrze się zaprezentować, zażartować, ale widać było, że jedyne, na czym im w tym momencie zależy, to wart te kilkanaście czy kilkadziesiąt złotych przedmiot. To oczywiście nie przekreśla ich szans na karierę, gdy zmienią nieco swoje priorytety, ale może się na przykład zdarzyć tak, że ktoś zapamięta ich twarze jako osób walczących zacięcie tylko o tę koszulkę czy notes, a potem będzie prowadził rozmowę kwalifikacyjną z taką osobą, przypomni sobie to i na poziomie podświadomości jego nastawienie zmieni się na negatywne.

Akurat para, którą zapamiętałem najlepiej, była sprytniejsza. Najpierw porozmawiali z nami o pracy, możliwościach, firmie i tego typu kwestiach i zrobili całkiem niezłe wrażenie. Dopiero potem przeszli do kontrataku i zapytali o losowanie nagród. Mieli do tego pełne prawo, wypełnili ankiety i wzięli udział w zabawie. Problem pojawił się, gdy dziewczyna nie wylosowała koszulki jak chciała, ale karteczki samoprzylepne. Od razu podjęła próbę negocjacji. Chciała losować jeszcze raz. Prosiła, marudziła, namawiała. Wszystko na nic. Jedyne, co uzyskała, to żartobliwą sugestię, żeby przyszła później w przebraniu.

Wróciła, a jakże. Wcale nie w przebraniu, za to pod koniec wydarzenia. Znów jęła przekonywać, żeby dać jej kolejną szansę albo nawet po prostu, żeby sprezentować jej koszulkę. Walczyła i walczyła. Nie jestem już pewien jak zakończyła się ta sytuacja. Wydaje mi się, że w końcu ktoś skapitulował i dla świętego spokoju pozwolił jej na jeszcze jedno losowanie, w którym koszulka została wygrana. I wszystko okej. Tylko jakiś taki niesmak pozostał.

Dwie główne myśli naszły mnie po tych targach pracy. Pierwsza to taka, że sytuacja jest niezła. Spotkałem sporo ludzi z ambicjami, garnących się do pracy, chcących coś robić już od pierwszego roku studiów. Druga natomiast to taka, że ważne jest i to, co się mówi i to jak to się mówi. Forma i treść nie mogą istnieć bez siebie nawzajem. Jeśli chce się coś zdziałać ze swoją karierą, to trzeba mieć ambicje, ale też umieć to pokazać.

To wszystko na dziś. Zostawiam Was z genialnym utworem, który odkryłem naprawdę niedawno:


Dobrego popołudnia, tygodnia i życia!

ENG:

Last week, I took part in the Katowice Absolvent Talent Days as a representative of my employer. Great event! I was talking to people already working, but also to students and high school graduates. I was presenting them with job, internship or training offers. I was asking them what they were interested in, what career plans they had. I was explaining what can be gained from working with us and that the speed of acquiring knowledge, skills and even acquaintance is staggering. In addition, I was encouraging them to complete the surveys and draw the prize like in a Lotto lottery machine. There were great t-shirts or notebooks to win.

In addition, I met a few people from other departments of the company where I work and they turned out to be great, and such acquaintances can always be useful. Overall, I had a very nice day, only at some point my legs started to hurt. It wasn't important though, because I had so much fun. The most interesting for me was when I talked for a long time with two students of the University of Economics in Katowice who came to Silesia to study from far Ghana (or at least one of them). I will definitely remember the moment when I asked them something and one of them answered aloud "YEAH, GOOD VIBES, MAN!"

I was delighted with most people who came to this job fair. They knew what they wanted or at least that they wanted something. They asked precise questions, they were able to accurately say something about themselves. Well, nothing but employ them!

Of course, this wasn't the case with everyone. I noticed in particular two attitudes that, in addition to being annoying, may one day harm these people.

The first is the complete inability to present yourself from the good side. Some of the people who approached us looked completely scared or not knowing why they were there. Some guy appeared at our stand and he probably had quite a lot of skills. It was about IT, so the area very loosely related to the company in which I work, but still with a certain degree of connection and job offers. In addition, specialists in this field are now very much needed, and demand is still increasing. Still, I think this man may have some trouble finding a sensible job. Why? Because he could not present himself well, "sell himself" to recruiters.

Before you say that he did not have to do it: it's not that I would require some brilliant self-presentation show, charming with words, smiling irresistibly, bragging achievements, etc. No. I only mean that he should give at least a piece of the chance that others could get along with him. Meanwhile, the guy spoke mumbling and looking down. He couldn't be understood. He repeated the same questions several times. Talking to him was just difficult and tiring and I doubt anyone would want to hire him after something like that.

The second attitude difficult to accept was quite different. It was a pugnacity, but focused on very short-term benefits. As I mentioned, we had a machine where you put your hand in and catch one of the balls flying in the middle, thus drawing a prize. For some time, situations where people were coming to us and immediately asking what they had to do to draw the prize or simply were reaching to the machine themselves were common. Stand, company, work, opportunities - they were not particularly interested in any of those things. Only the prize mattered. Often they were people who could talk sensibly, present themselves well, make fun, but it was clear that the only thing they cared about at the moment was a prize worth a dozen or several dozen zlotys. This, of course, does not diminish their career prospects when they will change their priorities a bit, but it can happen, for example, that someone remembers these faces as people strongly fighting only for this T-shirt or notebook, and then he or she while conducting a job interview with such a person, will remind him/herself this and at the subconscious level his/her attitude will change to negative.

The couple I remembered best were smarter. First they talked to us about work, opportunities, company and such issues and made quite a good impression. Only then they started the counterattack and asked about the prize draw. They had the full right to do this, filled out surveys and took part in the fun. The problem arose when the girl did not draw the shirt as she wanted, but sticky notes. She immediately attempted to negotiate. She wanted to draw again. She asked, whined, persuaded. All for nothing. All she got was a playful suggestion that she should came later in disguise.

Well, she came back. Not at all disguised, but at the end of the event. She was trying again to convince us to give her another chance or even just to give her a T-shirt. She fought and fought. I am not sure how this situation ended. It seems to me that finally someone capitulated and for the sake of peace gave her another draw, in which the t-shirt was selected. So everything was fine. Only some distaste remained.

Two main thoughts came to me after this job fair. The first is that the situation is good. I met a lot of people with ambitions, eager to work, wanting to do something from the first year of study. The second is that what is said and how it is said is important. Form and content cannot exist without each other. If you want to do something with your career, you need to have ambitions, but also be able to show it.

That is all for today. I leave you with a brilliant song that I have discovered really recently. You can find it above.

Have a good afternoon, week and life!

niedziela, 20 października 2019

Zero presji.

No pressure. [English version below.]

Czytam czasem różne historie w internecie (nie, nie Anonimowe). Ludzie piszą, co im się przytrafiło. Część jest pewnie zmyślona, ale część prawdziwa. Niektóre są szokujące, inne oburzające, a jeszcze inne po prostu smutne.

Czytałem na przykład o dziewczynie, która chciała iść do zawodówki lub technikum na konkretne kierunki, ale nie, bo jej mama zdecydowała inaczej. Za wszelką cenę musiała wybrać liceum - nie byle jakie, bo w dużo większym mieście, za to jak najbliżej dworca. To były jedyne kryteria. Nie miały znaczenia różnice programowe (inny język obcy niż dotychczas), brak jakichkolwiek znajomych czy inne kwestie. Nie. Mama zdecydowała i tak musiało być.

Czytałem też inne historie. O rodzicach, wybierających dziecku kierunki studiów mimo absolutnego braku talentu do tych dziedzin. O rodzicach wymuszających na swoich potomkach pójście w swoje ślady, zaangażowanie się w rodzinny biznes lub przejęcie go albo chcących, by dzieci zrealizowały ich niespełnione ambicje.

Coś tam się udało.

Za każdym razem myślałem sobie tylko jedno: "straszne". O kilka rzeczy mogę mieć pretensje do moich rodziców (niewiele), ale na pewno nie o to, że cokolwiek narzucali mi w kwestii moich wyborów życiowych. Przy wyborze gimnazjum może bardziej się angażowali, ale byliśmy w miarę zgodni, a przy wyborze liceum służyli jedynie jako ciało doradcze. Przed wybraniem studiów kilka razy diametralnie zmieniałem zdanie, a oni się nie wtrącali. Sugerowali, że mogę wyjechać do innego miasta, ale sam zdecydowałem, że nie. O decyzjach związanych z podjęciem pracy dowiedzieli się, gdy już je podjąłem, ale mogłem się jeszcze wycofać, więc mieli szansę na wyrażenie swojej opinii. Podobnie było ze zmianą uczelni po licencjacie.

Generalnie, obserwowali, słuchali i w razie potrzeby wypowiadali się, zwracając uwagę na pewne aspekty, ale decyzja zawsze była moja. Tak to powinno wyglądać. Ja wiem, że dla wielu z Was jest to pewnie oczywiste, ale istnieje ryzyko, że nie dla wszystkich.

Dajcie dzieciom podejmować decyzje. Jasne, doradzajcie, wyrażajcie swoje zdanie, ale niech ostateczny wybór należy do nich. Jeśli się pomylą - trudno. Prawdopodobnie to i tak nie będą decyzje, które zaważą na całej ich przyszłości, bo, proszę Was, wybór szkoły może mieć oczywiście wpływ na późniejsze studia czy pracę, ale wcale nie musi. To kwestia osobistej determinacji. Dajcie im decydować, żeby jak najszybciej nauczyły się, że każda decyzja ma swoje konsekwencje. Skoro one mają je ponosić, to niech one decydują.

Swoją drogą jestem pewien, że zdecydowana większość czytelników tego wpisu nie ma dzieci, a ci, którzy je mają, mają dzieci dorosłe, które i tak decydują o sobie lub zbyt małe, by to robić. Niemniej jednak kiedyś może nas dotknąć to zagadnienie. Poza tym, cały ten wpis można też przełożyć na inne bliskie nam osoby. To nie muszą być dzieci, ale rodzice, przyjaciele, współmałżonkowie, rodzeństwo. Wiele osób, o które się troszczymy. Musimy jednak uważać, by troska nie przerodziła się w przejęcie kontroli. Tylko tyle i aż tyle.

Utwór na dziś, dlatego, że mam ochotę go posłuchać. Posłuchajcie i wy:


To wszystko. Życzę Wam wszystkim dobrego dnia i życia.

ENG:

I sometimes read various stories on the internet (no, not the page Anonymous Confessions). People write what happened to them. Some stories are probably made up, but some are real. Some are shocking, others outrageous, and others just sad.

I read, for example, about a girl who wanted to go to a vocational school or technical college to learn specific profession, but not, because her mother decided otherwise. At all costs she had to choose a high school - not just any, but in a much larger city, however as close as possible to the railway station. These were the only criteria. The differences in the program (other foreign language than before), lack of any friends or other issues did not matter. No. Mum decided it must have been so.

I also read other stories. About parents choosing fields of study for their children despite their absolute lack of talent in these fields. About parents forcing their descendants to follow them in career, engage in or take over the family business or to realize unfulfilled ambitions of parents.

Every time I thought only one thing: "horrible". I can blame my parents for a few things (not much), but they definitely were not imposing anything on my life choices. They were more involved when choosing the gymnasium, but we were quite unanimous, and when choosing the high school they served only as an advisory body. Before choosing my studies, I totally changed my mind a few times and they did not interfere. They suggested that I could go to another city, but I decided not to. They learned about my decisions related to taking up the job when I took them, but I could still withdraw, so they had a chance to express their opinion. It was similar with the change of university after the bachelor.

In general, they watched, listened and, if necessary, spoke, bringing attention to certain aspects, but the decision was always mine. This is how it should look like. I know that for many of you this is probably obvious, but there is a risk that not for everyone.

Let children make decisions. Sure, advise, express your opinion, but let the final choice be theirs. If they make a mistake - well, that is a pity. Probably the decisions will not affect their entire future, because, come on, the choice of school can have an impact on later studies or work, but it does not have to. It's a matter of personal determination. Let them decide, so they learn as soon as possible that each decision has its consequences. If they are to bear them, let them decide.

Anyway, I am sure that the vast majority of readers of this post do not have children, and those who have them have adult children who already decide about themselves or too small ones to do so. Nevertheless, one day we may be affected by this issue. In addition, this entire post can also be  related to other people close to us. They do not have to be children, but parents, friends, spouses, siblings. Many people we care about. However, we must ensure that the care does not turn into a taking control. That is all.

The song for today is chosen, because I feel like listening to it. You can do it too, if you find it above.

That's all. I wish you all a good day and life.