niedziela, 22 grudnia 2019

Wiedźmin i brak profesjonalizmu.

The Witcher and the lack of professionalism. [English version below.]

Pewnie zauważyliście, że w miniony piątek na Netfliksie premierę miał serial "Wiedźmin". Wiele osób zdążyło już obejrzeć większość albo nawet całość i opinie są... Różne. 

To było do przewidzenia. Nie każdy musi rozpływać się w zachwytach. Widzowie są generalnie zadowoleni, twierdzą, że serial jest dobry albo bardzo dobry, a jeśli mają krytyczne uwagi, to są one raczej drobne. Jak często bywa, krytycy oceniają produkcję surowiej i bardziej zwracają uwagę na pewne słabsze w ich odczuciu kwestie. W porządku, mają do tego prawo, o ile wiedzą, o czym mówią/piszą.

Tymczasem recenzenci z portalu Entertainment Weekly, Darren Franich i Kristen Baldwin ocenili serial na F (najgorsza możliwa ocena), nie wypowiadając się niemal wcale merytorycznie, a swoją recenzję składając z coraz bardziej wymyślnych obelg dla "Wiedźmina". Poza tym przyznają się, że nie obejrzeli serialu w całości, ani nawet w większości. Jedno z nich obejrzało zdaje się pierwsze dwa, a drugie pierwszy i piąty odcinek. To skrajnie niepoważne. Nie mówimy o serialu dwudziestoodcinkowym, ale składającym się z ośmiu epizodów. Na pewno można potraktować poważnie swoją pracę i poświęcić osiem godzin na produkcję Netflixa, by móc o niej pisać rzetelnie. Tym bardziej, że mówimy o serialu głośny, mocno promowanym i takim, w którym sporo osób pokładało wielkie nadzieje. Najwyraźniej jednak niektórzy ewidentnie celowo starają się wzbudzić kontrowersje, zamiast wykazać się profesjonalizmem. To się udaje. Komentarzy pod recenzją jest mnóstwo, ale nie pozostawiają one wątpliwości: widzowie także uważają takie pisanie tekstów za oburzające. Cóż jednak z tego, skoro liczą się kliknięcia?

Dodatkowym smaczkiem jest to, że przyznana ocena traktowana jest przez portal Metacritic (w założeniu zbierający opinie profesjonalnych recenzentów - jak widać niekoniecznie) jako 0 i uwzględniana w wyliczeniu średniej oceny krytyków. W efekcie ta jest niższa o jakieś 7% (4 p.p.). To skrajnie krzywdzące. Poza tym bądźmy poważni: serial mógłby się nie podobać krytykom, ale żeby dostać zero, musiałby naprawdę być zły. To zupełna bzdura.

Dzięki Bogu to Netflix!

Nie psujmy sobie jednak humoru tym, że ktoś ma najwyraźniej w dupie jakiekolwiek standardy swojej pracy. Może zamiast tego ja podzielę się swoją opinią?

Chyba nie powinienem, bo póki co widziałem tylko jeden odcinek (zamierzam dzisiaj zmienić jeszcze ten stan rzeczy). Powiem jednak tyle, że z tego co słyszałem i czytałem w internecie, pierwszy odcinek odstaje poziomem od kolejnych, jest trochę słabszy. Jeśli prawda, to bardzo dobrze. Skoro bowiem już ten pierwszy całkiem mi się podobał, to znaczy, że będzie tylko lepiej, a to wspaniała wiadomość.

To by było na tyle. Gdy przeczytacie gdzieś negatywną opinię na temat czegoś, to koniecznie skonfrontujcie ją z innymi. Sprawdźcie też, czy autor miał podstawę, by wyrazić opinię. Komentowanie na podstawie skromnego wycinka jest przecież żenujące.

A piosenka na dziś to coś z "Wiedźmina", co dopiero usłyszę w serialu:


To by było na tyle. Wspaniałego oglądania życzę sobie i Wam!

ENG:

You probably noticed that the series "The Witcher" premiered on Netflix last Friday. Many people have already seen the majority or even the whole and opinions are ... Various.

That was easy to predict. Not everyone has to be overjoyed. Audience is generally satisfied, people say that the show is good or very good, and if they have critical comments, those are usually petty things. As often happens, critics assess production more harshly and pay more attention to some issues they regard worse. All right, they have the right to do so, as long as they know what they are talking / writing about.

Meanwhile, reviewers from Entertainment Weekly portal, Darren Franich and Kristen Baldwin rated the series as F (the worst possible rating), not speaking almost at all substantively, and their review consists of increasingly sophisticated insults for "The Witcher". In addition, they admit that they did not watch the series in its entirety or even most. One of them seems to have watched the first two, and the second one the first and fifth episode. This is extremely silly. We are not talking about a twenty-episode series, but consisting of eight episodes. You can definitely take your work seriously and spend eight hours on Netflix production to be able to write honestly about it. The more so because we are talking about a loud, highly promoted series and one in which a lot of people put high hopes. Apparently, however, some are clearly deliberately trying to arouse controversy instead of showing professionalism. It succeeds. There are plenty of comments under the review, but they leave no doubt: viewers also consider such writing to be outrageous. But what of it, if clicks matter?

An additional matter is that the rating awarded is treated by the Metacritic portal (supposed to collect the opinions of professional reviewers - they are not necessarily so professional as you can see) as 0 and included in the calculation of the average critics score. As a result, it is lower by about 7% (4 pp). It's extremely unfair. Besides, let's be serious: the series might not be liked by critics, but to get zero, it would have to be really bad. This is complete nonsense.

However, let's not spoil our mood with the fact that someone apparently gives no shit about any standards of their work. Maybe I will share my opinion instead.

I probably shouldn't, because I have only seen one episode so far (I'm going to change this today). I will say, however, that from what I have heard and read on the internet, the first episode stands out from the next ones, is a bit weaker. If true, that's very good. Since I really liked the first one, it means that it will only be better, and this is great news.

That's it. When you read a negative opinion about something somewhere, be sure to confront it with others. Also check whether the author had the basis to express his opinion. Commenting based on a modest slice is embarrassing.

And the song for today is something from "The Witcher", which I will hear in the series. You can find it above.

That's it. I wish myself and you a wonderful viewing experience!

niedziela, 15 grudnia 2019

2019 rokiem popkultury.

2019 - the year of pop culture. [English version may be added later.]

Kończy się rok 2019. Zostało już tylko 16 dni do jego końca. To dobry moment, by przyjrzeć mu się retrospektywnie. Nie będę jednak pisał o Brexicie, polskich wyborach, Europejskim Zielonym Ładzie, impeachmencie Trumpa czy całej reszcie tego typu kwestii. Nie mam ochoty, męczy mnie to i nie chcę sobie psuć niedzielnego popołudnia takimi tematami.

Graficzny teaser tego, co dalej.

Wolę skupić się na czymś przyjemniejszym, co rozpala wyobraźnię, inspiruje i zachwyca. Na rzeczach, które dotykają większości ludzi, o których niemal wszyscy dyskutują. Chcę spojrzeć na wytwory kultury popularnej. Subiektywnie. Moim zdaniem bowiem kończący się rok obfitował w rzeczy bardzo dobre, a nawet wybitne i to w stopniu, którego dawno nie widzieliśmy. Przypatrzmy się raz jeszcze:

FILMY WYBITNE (albo z jakiegoś powodu bardzo ważne/głośne)

  • "Parasite" - film ten opisywałem w skrócie jako taki, o którym ludzie w Polsce albo nie słyszeli, albo są nim zachwyceni. To koreański dramat, który ktoś mógłby nazwać najlepszym filmem roku, a ja nie byłbym w stanie zarzucić mu przesady, chociaż konkurencja jest silna. Trudno o nim opowiadać, nie zdradzając czegoś z fabuły, która zaskakuje niemal na każdym kroku. W każdym razie to opowieść o wielkim bogactwie i wielkim ubóstwie. Doskonale pokazuje kontrasty, rozwarstwienie społeczne. Świetnie portretuje bohaterów, z których część cechuje się wielką naiwnością, część przebiegłością i wyrachowaniem, a są i tacy, którzy próbują lawirować między jednymi i drugimi. To historia, która próbuje odpowiedzieć na pytanie jak daleko są w stanie posunąć się ludzie w celu poprawy swojej sytuacji materialnej lub obrony tego, co mają. Naprawdę warto zobaczyć!


  • "Knives out" - komedia kryminalna, która dopadła nas pod koniec roku, jest czymś urzekającym. To historia, której nie powstydziłaby się sama Agata Christie, a prezentowana jest przez rewelacyjną obsadę. Oczywiście w tym aspekcie bezkonkurencyjny jest Daniel Craig, który wciela się w nieco ekscentrycznego detektywa, Benoit Blanca i cudownie bawi się tą postacią. Warto też zwrócić uwagę na Chrisa Evansa, który po latach odgrywania Kapitana Ameryki może być kojarzony z wzorem cnót wszelakich, uprzejmym, pomocnym i krystalicznie uczcicwym. Tymczasem w "Knives out" mistrzowsko gra Ransoma, czarną owcę rodziny. Jest próżny, leniwy i chamski i można odnieść wrażenie, że nie lubi go tam absolutnie nikt. Co ważne, reszta obsady wcale nie odstaje od tych panów i doskonale prezentuje kolejne niteczki fabuły składające się na zagadkę śmierci nestora rodu. Każdy ma tu swoje sekrety i sekreciki, każdy ma do kogoś jakiś żal. Poza tym wizualnie film jest dokładnie tym, czym powinien być. Akcja dzieje się przez większość czasu we wnętrznach rezydencji Thrombey'ów lub wokół niej, co tylko sprzyja opowieści. Jedyna rzecz, która mi osobiście nie odpowiadała, to zdradzanie widzowi znacznej części wydarzeń w formie retrospekcji, co sprawia, że przez część seansu pozornie widz wie więcej niż bohaterowie. Potem następują jednak kolejne zwroty akcji, więc w ostatecznym rozrachunku i tak jestem bardzo zadowolony. Rian Johnson jako reżyser wykonał kawał dobrej roboty i chwała mu za to!

  • "Avengers: Endgame" - ktoś może oburzyć się umieszczeniem tego filmu w tej kategorii, ale prawda jest taka, że jest on nie do przecenienia. To najlepiej zarabiający film w historii kinematografii z zarobkami z box office w wysokości 2 797 800 564 dolarów. Nie można tego zignorować. Oczywiście te pieniądze nie są efektem wybitności samego filmu, ale wynikają z faktu, iż jest on kulminacją projektu budowanego od jedenastu lat i ponad dwudziestu filmów.  Oprócz tego w pewnym sensie otwiera MCU na nowe możliwości (multiwersum). To wielkie filmowe wydarzenie i odnotowanie go tutaj to po prostu obowiązek, choćby kronikarski. Nie polecę Wam jednak tego filmu, jeśli wcześniej nie oglądaliście filmów z MCU. Mogę polecić Wam za to całe Marvel Cinematic Universe i to z całego serca robię.

  • "Once Upon a Time ... in Hollywood" - najnowszy film Quentina Tarantino to prawdziwa perełka. Piękne kadry, dobrze zarysowani bohaterowie, świetna gra aktorska (di Caprio pokazuje klasę, zwłaszcza gdy gra to, że gra, ale prawdziwą gwiazdą jest tutaj Brad Pitt, którego bohater tak naprawdę jest tą ważniejszą postacią filmu). Cały klimat końcówki lat 60. urzeka, muzyka jest cudowna, a fabuła w sam raz. Pojawiały się zarzuty, że ten film jest nudny, że nic się w nim nie dzieje. Uważam, że to bzdura. Oczywiście, sporo scen nie ma bezpośredniego wpływu na przebieg fabuły, ale wcale nie musi. Mają one bowiem opowiedzieć nam coś o ludziach, przedstawić ich w różnych sytuacjach, nakreślić charaktery. To nie jest opowieść o jakimś wydarzeniu, ale o bohaterach. W związku z tym przez ponad dwie i pół godziny płynie się przez malownicze Hollywood lat 60., towarzysząc podupadłemu aktorowi i jego dublerowi i chłonie się atmosferę. Nie nudziłem się ani przez chwilę. Tarantino po raz kolejny z nawiązką spełnił moje oczekiwania.

  • "JOKER" - film o genezie najbardziej ikonicznego złoczyńcy DC Comics zyskał szerokie uznanie i to nie tylko wśród ludzi lubiących kino superbohaterskie, ale też zdobył Złotego Lwa na festiwalu w Wenecji. Świat stanął na głowie? Nie, to tylko Joaquin Phoenix stworzył niesamowitą kreację bohatera powoli zatracającego się w swoim szaleństwie, a pozostałym twórcom udało się dać mu odpowiednie tło. Film wygląda bowiem rewelacyjnie. Jest brudno i mroczno, gdy trzeba i obłąkanie kolorowo, gdy trzeba. Muzyka także dobrze podkreśla to, co się dzieje. Nieco gorzej wypada drugi plan aktorski i sam scenariusz. Nikt nie prezentuje się źle, ale też nie wybija jakoś szczególnie. Fabuła natomiast jest nieco naciągana, a momentami za bardzo na siłę próbuje wpychać wszystkim przesłanie w gęby ("żyjemy w społeczeństwie", hehe). W ogólnym rozrachunku to film dobry, który warto zobaczyć, ale nie czarujmy się, to nie arcydzieło. Trzeba mu jednak oddać, że zarobił mnóstwo pieniędzy - ponad miliard dolarów przychodu z box office przy 55 milionach budżetu to jakiś obłęd. Z drugiej strony: "Parasite" i tak jest lepszy.
FILMY WYBITNE/WAŻNE (chyba - nie wiem, bo jeszcze ich nie widziałem, ale bardzo chcę)
  • "Midsommar" - nie widziałem go, ale chętnie nadrobię, choć nie lubię horrorów. To dlatego, że już po zwiastunie widać, że ten film to coś zupełnie innego. Nie ma ciemności i wyskakujących z niej potworów. Jest Szwecja, światło dnia i dzikie, niespętane cywilizacją obrzędy. Brzmi jak coś, co trzeba zobaczyć choćby ze zwykłej ciekawości.

  • "The Lighthouse" - pod koniec roku do Polski trafiła kameralna produkcja, w której Willem Dafoe i Robert Pattinson mogą dać popis swojego aktorstwa, wcielając się w dwóch latarników morskich mierzących się z samotnością i ze sobą nawzajem. Na ten moment nie wiem wiele więcej, ale koniecznie muszę się dowiedzieć!

  • "Ford v Ferrari" - skrojona pod Oscary opowieść o rywalizacji dwóch wielkich firm motoryzacyjnych w ramach znanego wyścigu Le Mans. Co w tym atrakcyjnego? Przede wszystkim obsada. Matt Damon i Christian Bale niejednokrotnie udowodnili swój kunszt aktorski i pewnie warto przekonać się o tym po raz kolejny.

  • "John Wick: Chapter 3 - Parabellum" - trzeci akt opowieści o niezrównanym zabójcy, postaci wykreowanej przez Keanu Reevesa. Seria ta szybko stała się jednym z najlepszych współczesnych przykładów tego, jak powinien wyglądać film akcji. Czy trzeba dodawać coś więcej? Tak, to, że nie mam pojęcia, jakim cudem nadal nie obejrzałem tego filmu...

  • "The Irishman" - najnowszy film Martina Scorsese, ale pierwszy za pieniądze Netflixa. W obsadzie Robert De Niro, Al Pacino i Joe Pesci. Opowieść o przestępczości zorganizowanej Stanów Zjednoczonych. Brzmi jak coś rewelacyjnego i pewnie takie jest, ale jeszcze się nie przekonałem, bo całość trwa trzy i pół godziny, a znalezienie takiej ilości czasu, to wcale nie jest prosta sprawa. Kiedyś jednak pewnie się uda.

  • "Marriage Story" - dramat z elementami komedii, także dostarczony przez Netflixa (Boże, błogosław streaming!), w którym Scarlett Johansson i Adam Driver wchodzą w role oddalających się od siebie małżonków. Podobno zachwyca i chwyta za serce, a ja, widząc zwiastun i czytająopinie innych bardzo chcę się o tym przekonać.

  • "Watchmen", "Chernobyl", "Euphoria", "The Boys", "Good Omens" - to tylko kilka z seriali, które pojawiły się w tym roku i niestety żadnego z nich nie oglądałem. Jest ich tak dużo, że ciężko nadgonić, ale kiedyś to zrobię, a kiedy to tego dojdzie, jest duża szansa, że skupię się właśnie na tych wymienionych powyżej - to te powszechnie uważane za dobre, o których było głośno i które czymś się wyróżniają.
POZA TYM

Wymienione powyżej produkcje, to tylko te, które z pewnych powodów uznałem za najważniejsze. W 2019 r. pojawiło się dużo, dużo więcej filmów, w tym sporo bardzo dobrych. Były wśrod nich filmy superbohaterskie, takie jak:
  • "Captain Marvel" - pierwszy solowy film MCU z kobiecą superbohaterką, dobrze wprowadzający nową postać, znacznie rozszerzający uniwersum i mogący się pochwalić dość oryginalnym zakończeniem, 

  • "Spider-Man: Far From Home" - dobre rozwinięcie poprzedniej części przygód Petera Parkera, zgrabne pokazanie uniwersum po Endgame, sensowne zakończenie trzeciej fazy MCU, a przy okazji uczta dla oczu, gdy dochodzi do walki - świetne złudzenia, iluzje i wizje, brak pojęcia, co jest prawdą, a co nie,

  • "Shazam!" - pierwsza pełnoprawna komedia w ramach DCEU, film lekki i przyjemny, elegancko wprowadzający nowego bohatera, a przy okazji adresowany do nieco młodszego widza. W skrócie: niemal całkowite przeciwieństwo filmów DC pojawiających się jeszcze chwilę wcześniej.
Oprócz tego filmy, na które zwróciłem uwagę, to m. in. "Fast & Furious presents: Hobbs & Shaw" (czysta akcja, The Rock i Jason Statham, a do tego Idris Elba - czego chcieć więcej?), "Ad astra" (Brad Pitt to złoto, także w kosmosie, a film jest piękną wizualnie opowieścią, kameralną, głównie o samotności, która jednak momentami zamienia się też w niezły film akcji) czy "Pokémon Detective Pikachu" (zagadka kryminalna w świecie pokemonów okazała się czymś zaskakująco dobrym - to ładny, zabawny i wciągający film, a jeśli dodać do tego Ryana Reynoldsa w roli uroczego Pikachu, to już w ogóle poezja). W kinach wydarzyło się zresztą w tym roku dużo więcej, ale to już były rzeczy, których raczej nie widziałem, mniej mnie interesujące, np. adaptacje live-action animacji Disneya ("The Lion King", "Aladdin"), "Godzilla: King of the Monsters" i wiele, wiele innych. Najlepsze jest jednak to, że...

ROK SIĘ JESZCZE NIE SKOŃCZYŁ.

W tym miesiącu czekają nas jeszcze przynajmniej dwie głośne premiery:

  • "Star Wars: The Rise of Skywalker" - chociaż uważam, że TLJ było lepsze (bo świeższe i bardziej oryginalne) niż TFA, więc powrót J.J. Abramsa do roli reżysera tej sagi nie jest według mnie bardzo dobrą wiadomością, to jednak jestem bardzo ciekaw zakończenia historii Rey i Kylo czy Poe i Finna. Chcę się też dowiedzieć, jaka będzie rola Imperatora, co zrobi Lando i wielu innych rzeczy. Ciekawość mnie zżera i na pewno wybiorę się do kina,

  • "The Witcher" - to chyba najbardziej oczekiwana premiera Netflixa w tym roku, a w Polsce na pewno. Niektórzy liczą na to, że epicka, wysokobudżetowa saga oparta o prozę Andrzeja Sapkowskiego będzie czymś, co dorówna "Grze o tron". Czy tak będzie? Nie wiem. Może. Oby. W każdym razie pochłonę ten serial tak szybko jak będę mógł.

Popkultura to jednak nie tylko dzieła wizualne. Chciałem dodać kilka słów o muzyce, ale prawda jest taka, że zagranicznej prawie wcale nie śledzę. Nie to, że mam jakieś uprzedzenia, gdy podpowiedzą mi coś algorytmy Spotify, chętnie słucham, ale sam rzadko kiedy szukam. Jedyny gatunek, o którego premierach w minionym roku jestem w stanie coś powiedzieć, to polski rap, a to o tyle zabawne, że to muzyka, której jeszcze niedawno nie słuchałem prawie wcale. Zresztą Spotify nadal twierdzi, że mój ulubiony gatunek to rock, choć ulubione utwory i wykonawcy świadczą o czymś innym.

W każdym razie płynąc po polskim rapie od początku roku do teraz zauważam pięć ważnych punktów:

  • "Wojtek Sokół" - w lutym tego roku ukazał się pierwszy solowy album Sokoła, jednego z bardziej rozpoznawalnych raperów w kraju. Co tu dużo mówić - to dobra rzecz, z kilkoma wybijającymi się utworami ("Napad na bankiet" czy "Hybryda"). Nie porwała mnie jakoś bardzo, ale na pewno warto posłuchać.

  • "Widmo" - w marcu b.r. pojawił się drugi longplay grupy PRO8L3M i jest to coś, czym potwierdziła ona swoją mocną pozycję na rynku. Dobry, nieszablonowy bit i przemyślane teksty to coś, czym panowie mogą się pochwalić. Mi osobiście najbardziej w ucho wpadają utwory  „Prawdy nie mówi nikt”, „Crash Test”, „National Geographic” i „Interpol”, ale cały album jest wart uwagi.

  • "Pocztówka z WWA, lato ’19" - można by rzec, że kolejny rok, to i kolejny album Taco Hemingway'a. Twórca ten przyzwyczaił nas, że niemal co roku wydaje coś nowego i często jest to więcej niż jedna rzecz. Tym razem jednak w ponad połowie utworów artysta śpiewa z kimś w duecie (Pezet, Dawid Podsiadło, Ras, Kizo, Rosalie., Schafter). Opowiada znów o Warszawie i o ludziach. Jako sample miejscami wykorzystano teksty dobrze znane z polskiej kultury (m. in. z filmu "Miś"). Na pewno warto posłuchać!
  • "Muzyka współczesna" - w przeciwieństwie do Taco Pezet nie wydaje płyt co roku. W praktyce album wydany w 2019 r. jest pierwszym od siedmiu lat. Warto było czekać, bo dostaliśmy płytę spójną, trzymającą wysoki poziom, a czasami wręcz wspinającą się na wyżyny artyzmu. Nie ma tu znaczenia, że sporą część utworów poznaliśmy już wcześniej w formie singli. Faktem pozostaje, że utwory takie jak "Magenta", "Obrazy Pollocka", "2K30", "Nie zobaczysz łez" czy "Piroman" imponują tempem i treścią, błyskotliwymi nawiązaniami i w efekcie po prostu zniewalają.

  • "audiotele" - młody (prawdopodobnie szesnastoletni) scahfter robi coś niesamowitego. Oczywiście nie przekazuje w swojej twórczości nie wiadomo jakich mądrości, ale na poziomie technicznym i artystycznym jego pierwszy album studyjny to coś zachwycającego. Doskonale bawi się słowem, mieszając polskie i angielskie frazy, korzystając z ich podobieństw czy świetnie rozgrywając rymy. Świetnie bawi się też samplami, a cała płyta jest spójna, widać nawiązania pomiędzy poszczególnymi utworami. Ponadto doskonale odnajduje się we współpracy ze starszymi kolegami jak Taco Hemingway, Ras czy Żabson. Na ten moment moje ulubione utwory to "geekin in the booth", "ridin' round the town w czyims bel air" i spumante", ale bardzo możliwe, że zaraz zwrócę większą uwagę na inne.
Skupiłem się na filmach, ewentualnie serialach i wspomniałem coś o muzyce. Nie napisałem ani słowa o książkach, a to z prostego powodu: bardzo mało czytam, nad czym ubolewam. Poza tym, gdy już sięgam po książkę, to rzadko kiedy jest to nowość wydawnicza. Raczej nadrabiam zaległości sprzed kilku, kilkunastu czy nawet kilkudziesięciu lat. Z tego powodu ciężko mi się wypowiadać o tym, co zostało wydane w tym roku. Wiem, że Grupa Filmowa Darwin wydała książkę "To (nie) koniec świata!" i ta pozycja czeka na mnie w domu. Wiem, że Donald Tusk napisał książkę "Szczerze", a Krzysztof Gonciarz książkę "Rozum i Godność Człowieka" i może kiedyś je przeczytam. Wiem też, że David Lagercrantz napisał szóstą część serii Millenium, pod tytułem "Ta, która musi umrzeć" i po tę pozycję pewnie też kiedyś sięgnę. Poza tym moja wiedza jest bardzo ograniczona. O książkach więc więcej nie napiszę.

Ufff, to by było na tyle. Sami widzicie, że ten rok był bardzo bogaty. Zostawiam Was z jednym z wymienionych wyżej utworów:


Dobrego dnia, tygodnia i życia!

niedziela, 8 grudnia 2019

Święty i prezenty.

Santa and gifts. [English version below.]

"Idą święta, idą święta, każda buzia uśmiechnięta...". Boże Narodzenie już za dwa i pół tygodnia. Na tym etapie jedni mogą myśleć już o rodzinnej atmosferze, inni planować czy zaczynać świąteczne porządki, ale jest pewna rzecz, która zaprząta niemal wszystkie umysły.

PREZENTY.

Tak się składa, że galopujący kapitalizm sprawił, że kwestia obdarowywania się nawzajem stała się bardzo ważną sprawą. Czy to dobrze? Nie mnie oceniać. Tak w każdym razie jest i nieliczne próby zmiany zwyczaju, podejmowane w niektórych rodzinach, a polegające na rezygnacji z prezentów w ogóle czy ograniczeniu się do podarków hand-made raczej tego nie zmieni. Z tematem prezentów wiąże się jednak kilka istotnych pytań.

Wspomnienie zeszłego roku.

Po pierwsze, kto je przynosi w Wigilię? 

Nie chodzi o to, kto je kupuje, kto za nie płaci, kto je pakuje, stawia pod choinką itd. To nie jest ważne. Istotne jest to, kto je przynosi, przynajmniej w metaforycznym sensie. Sprawa z pozoru jest prosta: w Warszawie i innych częściach Polski to św. Mikołaj. Na Śląsku Dzieciątko. W Wielkopolsce Gwiazdor. Poza tym zdarzają się Aniołek, Dziadek Mróz, a może i inni. 

Co jednak, gdy jakaś rodzina wywodzi się z dwóch różnych tradycji? Trzeba ustalić indywidualną historię dla rodziny. W moim rodzinnym domu obowiązująca wersja jest taka, iż pisze się list do św. Mikołaja, on go czyta, na Śląsk przyjeżdża 6 grudnia, potem jedzie do Warszawy, gdzie dociera na 24 grudnia, a treść listów ze Śląska przekazuje Dzieciątku, które pojawia się tam w Wigilię. Proste, logiczne, działa. Jeśli więc zdarzyłoby się, że macie ze swoim partnerem/partnerką podzielone zdania w tej kwestii, a dzieci zaczynają zadawać Wam niewygodne pytania, najwyższa pora wypracować kompromisową historię.

Po drugie, czym obdarować swoich bliskich?

To jeden z trudniejszych tematów. Trzeba wymyślić coś, co nie jest banalne, rzeczywiście sprawi radość obdarowanej osobie, a przy tym nie kosztuje milionów monet. Tu może pomóc sprawdzone rozwiązanie, które odbiera trochę magii świąt, ale jest bardzo praktyczne, a mianowicie ustalenie górnego limitu wartości prezentu. Dzięki temu można uniknąć niezręcznych sytuacji, znacznych dysproporcji i podobnych. 

No dobrze, ale nawet jeśli zna się maksymalną wartość prezentu, to jeszcze nie rozwiązuje to kwestii, co to ma być. Najlepszą sytuacją jest, gdy akurat samemu ma się idealny pomysł na prezent dla danej osoby. Czasami przypadkiem trafia się w sklepie na coś idealnie pasującego do danej osoby albo w chwili olśnienia wpada się na jakiś pomysł i potem angażuje się wszystkie siły, żeby go zrealizować. To jednak relatywna rzadkość. Żeby więc prezent był trafiony, można wprost zapytać osobę, która ma go otrzymać, co chciałaby dostać. To jednak także odbiera trochę magii świętom, a poza tym niektórzy mogą czuć się niezręcznie, mówiąc o własnych zachciankach. Tu z pomocą może przyjść wspomniany wcześniej list do św. Mikołaja. Wystarczy spisać swoje życzenia, umotywować je i zostawić list na parapecie, skąd właściciel sań z reniferami może go odebrać. Każdy członek rodziny powinien tak zrobić, a pozostali zawsze jakimś magicznym sposobem dowiadują się, co było napisane w liście.

Oczywiście, nie trzeba się dopytywać. Można zdać się na swój instynkt, kupić coś i liczyć, że prezent przypadnie do gustu osobie obdarowanej. Może tak będzie. Ale czy warto ryzykować?

Po trzecie wreszcie, gdzie to wszystko kupić?

Zasadniczo opcje są dwie, a każda ma swoje wady. Sklepy stacjonarne albo internet. Te pierwsze wiążą się z tłumami ludzi, chaosem, hałasem i innymi nieprzyjemnościami. Poza tym w sklepach wcale nie najlepiej przegląda się dostępne produkty, a i część oferty może być właśnie niedostępna. Z drugiej strony w okresie świątecznym zakupy przez internet wiążą się z ryzykiem, czy kupione prezenty zdążą dotrzeć na czas. Liczba wysyłanych w tym okresie paczek jest ogromna, więc nie wszystkie uda się dostarczyć w terminie. To taki trochę hazard, bo w najgorszym wypadku może się okazać, że zostanie się zupełnie bez prezentu dla jakiejś osoby lub nawet dla wszystkich.

To właśnie powód, dla którego do tej pory decydowałem się jednak na sklepy stacjonarne. W tym roku postanowiłem wreszcie zmienić podejście. Część prezentów kupiłem w sklepach, ale część zamówiłem przez internet. Wyszedłem z założenia, że trzy tygodnie i więcej powinny wystarczyć na otrzymanie paczki. Jeżeli jednak nie, to trudno. Zawsze pozostaje kupienie symbolicznego prezentu i przygotowanie kartki z informacją, że część właściwa jest w drodze. Przecież wcale nie jest najważniejsze to, kiedy otrzyma się ten prezent. To sprawa drugorzędna, a nawet trzeciorzędna, zakładając, że same prezenty nie są takie ważne.

To chyba tyle. Warto do prezentów świątecznych podejść z głową. Dobrze obdarować bliskich czymś, co ich uraduje, ale nie dać się omamić galopującej konsumpcji. Po prostu.

Piosenka na dziś to coś, czym zachwycam się od kilku tygodni:


To tyle. Miłego dnia, tygodnia i dobrego szukania prezentów, jeśli jeszcze ich nie macie.

ENG:

"Christmas is coming, Christmas is coming, every face smiling ...". There are only two and a half weeks to the Christmas left. At this stage, some may already think about the family atmosphere, others may plan or start Christmas cleaning, but there is one thing that preoccupy almost all minds.

GIFTS.

It so happens that galloping capitalism has turned the issue of gifting one another into a very important matter. Is that good? I don't judge. In any case, this is the thing and the few attempts to change the habit, made in some families, and consisting in giving up gifts in general or limiting them to hand-made gifts, are unlikely to change that. However, there are a few important questions about the topic of gifts.

First, who brings them on Christmas Eve?

It's not about who buys them, who pays for them, who packs them, puts them under the Christmas tree, etc. It doesn't matter. It is important who brings them, at least in a metaphorical sense. The matter is seemingly simple: in Warsaw and other parts of Poland it is Santa Claus. Little Baby Jesus in Silesia. Star-man in Greater Poland. In addition, there are Little Angel, Grandfather Frost and maybe others.

But what if a family comes from two different traditions? You need to establish an individual story for the family. In my family home, the valid version is that a letter is written to Santa Claus, he reads it, then arrives to Silesia on December 6, then goes to Warsaw, where he arrives on December 24, and at the same time he hands on the content of letters from Silesia to the Little Baby Jesus, who appears there on Christmas Eve. Simple, logical, works. So, if it happens that you and your partner have divided opinions on this matter, and the children begin to ask you uncomfortable questions, it's time to work out a compromise story.

Second, what to give to your loved ones?

This is one of the most difficult topics. You have to come up with something that is not trivial, it will actually give joy to the recipient, and at the same time it does not cost millions of coins. Here, a proven solution that takes away a bit of magic of Christmas can help, but it is very practical, namely setting an upper limit on the value of the gift. Thanks to this, you can avoid awkward situations, significant disparities and the like.

Well, but even if you know the maximum value of a gift, it still doesn't solve the question of what it should be. The best situation is when you have the perfect idea for a gift for a given person. Sometimes, by accident, you find something in the store perfectly matching the person, or, in a moment of enlightenment, you come up with an idea and then get all your strength involved to implement it. However, this is a relative rarity. So in order to buy a perfect gift you can directly ask the person who is to receive it what he or she would like to get. However, this also takes some magic away from the Christmas, and besides, some may feel awkward about their own wishes. The aforementioned letter to Santa Claus can be useful there. All you have to do is to write down your wishes, justify them and leave the letter on the windowsill, from where the owner of the sleigh with reindeers can pick it up. Every family member should do this, and the others always find out what was written in the letter in some magical way.

Of course, you don't have to ask. You can rely on your instincts, buy something and hope that the gift will appeal to the recipient. Maybe it will be. But is it worth risking?

Third, finally, where to buy it all?

Basically there are two options, each with its own disadvantages. Regular stores or internet. The first ones are associated with crowds of people, chaos, noise and other unpleasantness. In addition, the stores are not the most comfortable way to view all the products, and part of the offer may not be available. On the other hand, during the Christmas season, online shopping is connected with the risk that the purchased gifts will not arrive on time. The number of packages sent during this period is huge, so not all of them can be delivered on time. It's a bit of a gamble because in the worst case scenario, you may find yourself completely without a present for someone or even for everyone.

This is the reason why I have been choosing stationary stores so far. This year, I finally decided to change my approach. I bought some of the presents in stores, but I ordered the other part online. I assumed that three weeks and more should be enough to get the parcels. If not, well, OK. It is always an option to buy a symbolic gift and prepare a card with information that the main part is on the way. After all, it is not the most important thing when you receive this gift. This is secondary and even tertiary, assuming that the gifts themselves are not so important.

I think that's it. It is worth to approach Christmas presents reasonably. It is good to give loved ones something that will delight them, but not to be deceived by galloping consumption. Just it.

The song for today is something that I've been raving about for several weeks. You can find it above.

That's it. Have a nice day, week and good search for presents if you don't have them yet.

niedziela, 1 grudnia 2019

Weselny klimat.

Wedding vibe. [English version may be added later.]

Uwielbiam wesela. Wiem, że sporo osób ich nie lubi, uważając je za kwintesencję żenady, manifestującej się przede wszystkim pod postacią disco polo i głupich zabaw. Ja wychodzę z założenia, że do czego jak czego, ale akurat do wesel, ich wężyków, kółeczek i innych tańców muzyka uprawiana przez Zenka Martyniuka i jego kolegów nadaje się idealnie. Co do zabaw natomiast: bywa różnie. Moim zdaniem zdarzają się takie, które są odrażające, chamskie czy seksistowskie, ale są i inne, dające sporo frajdy uczestnikom, widzom i parze młodej. To mogą być rozmaite quizy, wyścigi z przynoszeniem najróżniejszych fantów, ale też coś bardziej kreatywnego. Na przykład niedawno obserwowaliśmy zabawę, w której uczestnikowi nakładano na ciało trzy krokomierze i jego zadaniem było nabić w tańcu jak najwięcej kroków. Takie rzeczy są super.

Piszę o tym, bo wczoraj znów bawiliśmy się na weselu. To już czwarte w tym roku, licząc nasze własne. Przy tej okazji uświadomiłem sobie, czemu tak naprawdę aż tak lubię te imprezy. 

To my!

Nie chodzi o fantastyczne jedzenie (a było rewelacyjne!), tym bardziej o picie alkoholu, ani nawet o tańczenie (a muzyka także była zacna: od gwiazd amerykańskiej piosenki sprzed lat po współczesnego polskiego rocka). Chodzi o atmosferę między ludźmi, nawet tymi, którzy wcześniej w ogóle się nie znali. O integrację ze stolikiem swoim i sąsiednimi. O stopniowe przechodzenie od nieśmiałości i trudności w zapamiętaniu czyjegoś imienia do swobody, wspólnych wygłupów i zupełnego nieprzejmowania się tym, że nadal nie pamięta się tego cholernego imienia.

To niesamowite jak przez kilka, kilkanaście godzin zmieniają się relacje między ludźmi. Ktoś, o kogo istnieniu jeszcze niedawno nawet się nie wiedziało, nagle staje się na krótki moment twoim najlepszym kolegą, bo między wami jest niedokończona flaszka i zostaliście ostatni na placu boju z nią, a zaraz potem musicie jeszcze kogoś przenieść z podłogi na łóżko, co biorąc pod uwagę wasz stan i to, że jest prawie trzecia w nocy, wcale nie jest takie proste.

To niesamowite jak pod koniec takich imprez, gdy zostało już tylko kilkanaście osób, nagle cała sala kurczy się do stolika czy dwóch. Nie jest już ważne, kto jest od strony panny młodej, a kto od pana młodego. Nieważne, kto z rodziny, a kto ze znajomych. To nie ma znaczenia, bo wszyscy są po prostu tymi, którzy dotrwali aż do tego momentu. Siedzą więc razem. Trochę rozmawiają. Trochę nie. W tle jeszcze gra muzyka. Jest magicznie.

A potem przychodzi jeszcze jeden cudowny moment. Drugi dzień, czyli śniadanie lub poprawiny. Można obserwować tłum ludzi powoli budzących się do życia. Odżywających. Można wyłapywać spośród nich tych, których poznało się dzień wcześniej. Przypomina się sobie, co kto robił w trakcie wesela. Kto zrobił coś charakterystycznego, kto się zbłaźnił, a kto z jakiegoś powodu został bohaterem. Można też o tym wszystkim opowiadać ludziom, którzy wcześniej zakończyli imprezę i nie doświadczyli tej części przygód. Zdradzać, co się wydarzyło, gdy już poszli spać. 

Można. I ja to uwielbiam. A wy?

Utwór na dziś niech będzie leciutko związany z treścią wpisu:


To tyle. Dobrego tygodnia!